Strzępy pamięci - zimowe kałuże.


    Brytyjska wyspa rządzi się własnymi zasadami pogodowymi. W miejscu, w którym akurat przyszło mi mieszkać zimy są raczej łagodne. Od czasu do czasu północno skandynawski wiatr przywieję niższą temperaturę. Połączenie wysokiej wilgotności powietrza oraz przeszywająco wiatru sprawia, iż człowiek skula się jeszcze bardziej w ukryciu ciepłej odzieży i przypomina sobie z czym tak naprawdę powinna się wiązać mroźna pora roku. 

Podczas takiego zimowego dnia wybrałem się z psem na spacer. Srogi wiatr i niska temperatura zrobiły swoje i mimo słonecznej pogodny panował przejmujący mróz. Od kilku dni temperatury spadały poniżej zera nabudowując kolejne warstwy lodu na wielu przyrzecznych kałużach. I tak spacerując sobie z Hugiem, nie mogłem się oprzeć destrukcyjnej pokusie i sprawdzić jaką wytrzymałością może się pochwalić ten kałużowy lód. Podczas tej lodowej demolki w rondlu otworzyła mi się kolejna szufladka, a pamięć poszybowała do podwórkowych „rozrywek” z czasów, kiedy komputer był widziany jedynie na zagranicznych filmach a o internecie to nawet jeszcze się nikomu nie śniło.

    To właśnie wtedy, za czasów lekko starszego gówniaka wychodziło się z kolegami na parkingowe podwórko pod kamienicą i testowało wytrzymałość „kałużowych pokryw”. Początkowo nieśmiałe rzucane kamieni i cięgieł, przeradzało się w zaciąganie na nie Bajbusa (z którym akurat było się na spacerze) by koniec końców, poddać grubość lodu ostatecznemu sprawdzianowi – czyli ciężarowi własnego ciała. Pamiętam doskonale zamarznięte bąble powietrzne pękające z łoskotem rozbijanej szyby, lekko elastyczne świeże zmarzliny, pozostawiające rozległe (chociaż odporne na dalsze zapadanie) pajęczyny, czy po prostu typowe „kałużowe kry” zapadające się wraz z butami w błotnistą toń kilkunastocentymetrowej kałuży. To właśnie te ostatnie dostarczały największej frajdy. Pamiętam skoki z jednej kry na drugą. Pamiętam wyciąganie ogromnych lodowych płatów z kałuży, tylko po to by po chwili przerobić je na drobny mak przy użyciu mniej lub bardziej wyrafinowanego ciosu karate. Pamiętam petardy wpychane tuż pod lód oraz mini erupcje związane z ich wybuchami. Oczywiście zima w Polsce była sroga. Mocno minusowe temperatury często nadawały kałużom twardość szkła, więc o lodowej destrukcji nie mogło już być mowy. Wtedy to kilkumetrowe plamy wodne, przeradzały się w profesjonalne ślizgawki służące do obijania zadków, nerek, pleców a także rondli schowanych pod grubymi czapami.

    Takie mini wspomnienie. Niby nic, a jednak uczucie pękającego pod nogami lodu dostarcza dokładnie tyle samo frajdy co trzy dekad wcześniej. Test „psiej wagi” również miał miejsce obecnie, z tą drobną różnicą polegająca na tym, że miejsce Bajbusa zajął teraz nieco cięższy Hugo. Śnieżnych walk, rzutów do tarcz rysowanych połamanymi dachówkami na ścianach czy koleżeńskich nacierań karku i twarzy nawet nie będę wspominał, bo przecież było to standardem na każdym z ośnieżonych podwórek. Na honorowe wspomnienie zasługuje jednak budowa mocarnego bałwana. Ogromne kule przetaczane po lepkim śniegu, fachowo zbierały wszystkie fanty napotkane na swej drodze: kamienie, kapsle, niedopałki, szkła ze zbitych butelek a także psie kupy, skutecznie ukryte w śniegowych zakamarkach. Nikt się zbytnio tym nie przejmował, a każde „wpadki” były po prostu kwitowane śmiechem. Sąsiedzka współpraca i zwyczajne koleżeństwo sprawiało, iż jakoś udało się nam usadowić na właściwych miejscach kilkudziesięciokilowe kule. Marchewka, trochę kamieni, dwa patyki i strażnik podwórka gotowy. Większość tych „śnieżnych strażników” kończyła swój krótki żywot pod gradem ciosów młodocianych fanów Bruca Lee i Van Damea, lecz kto by się tam przejmował – zawsze można było zmontować kolejnego „przeciwnika”. Krótkie dni spędzane na mroźnym powietrzu przeważnie kończył się mokrymi ubraniami i lekkimi przemrożeniami kończyn, lecz świadomość gorącego jak palnik pieca, czekającego na zmarznięte stopy była lekiem na każdy mróz. Z iskierkami w oczach patrzyłem jak kolejne łopatki węgla lądują w ognisto czerwonej „paszczy” pieca kaflowego. Pieca, który zarówno służył za magiczny utylizator wszelakich śmieci, kryjówkę podczas zabawy w chowanego jak i „wersalkową skocznie” …ale to już temat na inną, sentymentalną szufladkę wspomnień.

Komentarze