Óðr Hird - Hrafnseati Festiwal Wikingów, Anglosasów i Słowian.


    W końcu fajrant, chwila spokoju, wolna klawiatura, muzyka w delikatnym tle i dobre piwo w zasięgu szybkiego chwytu. Nie widzę innego innej opcji jak sięgnąć pamięcią kilka tygodni wstecz i napisać parę zdań o evencie, który odbył się na początku poprzedniego miesiąca i miał miejsce w niewielkim mieście Dudley, ulokowanym w samym sercu Wielkiej Brytanii. Mowa tu imprezie organizowanej przez klan Hrafn Vaeringi, który obywała się w tonacji Wikingów, Anglosasów oraz Słowian. Impreza, która dla innych była jedną z „kolejnych” dla mnie była czymś zupełnie nowym. Nie tylko kolejnym „patentem”, mającym na celu ułatwienie żeglugi po głębokich wodach nowej pasji, lecz również lekcją życia oraz nauką samego siebie. Tak to właśnie jest, że mimo siwych włosów i prawie czterech dekad za kołnierzem to jednak cały czas potrafię w różnoraki sposób sam siebie zaskoczyć – i to chyba w tym wszystkim jest najpiękniejsze.

Jak pisałem w poprzednim poście odnoszącym się do Óðr Hird swoją przygodę we wczesnośredniowiecznym kolorycie zacząłem wraz z początkiem maja i nawet przez myśl mi nie przeszło to, że byłbym w stanie wybrać się na tego rodzaju event. Nie wspominając już o absurdalnym (jak mi się przed wyjazdem wydawało) pomyśle wzięcia udziału w masowej bitwie. Jednakże dzięki uporowi Jarla Óðr Hird oraz nieocenionej pomocy kilku przyjaciół z grupy udało mi nie tylko zabrać swój nieopierzony zad do Dudley, ale również zapoznać moje dzieci z zapachem ojcowskich zainteresowań oraz pasji wielu innych ludzi przybyłych z najdalszych zakątków Wielkiej Brytanii.

    Początek czerwca nie przywitał nas zbyt luksusową pogodą. Widmo deszczu wisiało nad całym weekendem, lecz wszyscy byli dobrej myśli spoglądając na nieliczne prześwity w stalowo szarych chmurach. Nie było czasu na dyrdymały, dlatego zaraz po przyjeździe priorytetem było rozstawienie obozu przy akompaniamencie przelotnych kropel deszczu. Kolejne namioty wstawały do pionu, gdy w międzyczasie przybywali kolejni członkowie naszej grupy. Nim się obejrzałem nastało późne popołudnie, obóz był gotowy, ogień radośnie pochłaniał kolejne kawałki drewna a ludzie zajmowali się ostatnimi przygotowaniami do soboty, otwierając swe serca oraz kolejne trunki. Luźna atmosfera dopomagała w podnoszeniu obozowego morale, lecz noc zdała się zbierać swoje żniwo i ludzie zaczęli mimochodem wślizgiwać się do swych namiotów w poszukiwaniu świętego spokoju, odpoczynku i naładowania baterii przed jutrzejszym dniem.


    Sobota była głównym i (jak się później okazało) jedynym dniem imprezy. Jak wspominałem wcześniej wszystko było dla mnie czymś nowym. Dlatego pokornie ogarnąłem siebie i dzieci by dołączyć do porannego pochodu przez miasto Dudley. Do tej pory wydaje mi się, że organizatorzy poza promocją festiwalu mieli również w planie rozciągnięcie mięśni oraz wypocenie piątkowych procentów z wielu uczestników imprezy. Po powrocie wszyscy zawodnicy udali się na oficjalne otwarcie połączone z przedstawieniem klanów oraz błogosławieństwem kapłanek. Następnie każda grupa udała się do własnych obozów, by chwile potem powrócić na główny plac w celu dopingowania swoich reprezentantów biorących udział w solowych pojedynkach. Obserwując kolejne starcia byłem pełen podziwu dla zawodników biorących udział w turnieju. Kondycja, siła ducha, upór oraz chęć walki często przyćmiewały zdolności i technikę. Z szacunkiem obserwowałem kolejne starcia zastanawiając się czy kolejne treningi oraz nauki sprawią, że będę miał szansę by zakosztować tego typu rywalizacji – jak to zwykłem mawiać: się okaże, czas pokaże. Kolejne starcia wyłoniły czempiona, zakańczając w ten sposób turniej solowy.

Kolejnym punktem imprezy była bitwa. A więc główny punkt programu, w którym i ja miałem brać swój drobny udział. I tu oto proszę czytającego tego bloga Państwa, mamy prawdziwą i soczystą wiśnie na torcie – dwie masy ludzkie stają twarzą w twarz. Zupełnie obcy ludzie, jednak połączeni tą samą pają ruszają ku sobie by sprawdzić kto okaże się lepszy, szybszy, bardziej rozgarnięty czy przepełniony większą brawurą. Choćbym strzępił język na cztery strony świata to i tak nie oddam emocji towarzyszących bezpośredniemu starciu na środku pola walki. Krzyk, harmider, hałas, tumult lub kompletny młyn – mógłbym znaleźć wiele wyszukanych słów by opisać pole walki, lecz emocje zostawiam dla siebie i to właśnie one kreują euforie i przeżycia nieopisywalne słowem pisanym. Wszystko jest wypisane w oczach, oczach spoglądających po przeciwnej stronie, oczach zakutych w hełmy i szyszaki, oczach, z których wypływa euforia, panika, nienawiść i strach – coś pięknego, prawdziwa poezja walki. Potyczki (ku mojej kompletnej niewiedzy) były kilkukrotnie powtarzane, więc zadyszka, panika oraz niedotlenienie dawało się we znaki nie jednemu z wojaków. Ostatecznie nawet nie smuciłem się porażką naszej strony. Ulewały się ze mnie wiadra euforii, wynikające ze świadomości wzięcia udziału w czym zupełnie innym. Nowym doświadczeniu, które otworzyło kolejne szufladki w mym umysłowym rondlu, uruchamiając kolejny poziom pasji – niepohamowanego głodu, który wie, że jest jeszcze wiele do skonsumowania w tym „temacie”.


Po powrocie do naszego obozu, nadszedł czas na odpoczynek, uzupełnienie procentowych płynów i powolną sublimacje endorfin nagromadzonych po masowej bitwie. Po totalnym rozluźnieniu, ktoś rzucił pomysłem dopingowania naszej Tyry w zawodach siłowych. Oczywiście procenty i ułańska fantazja sprawiły, iż postanowiłem sprawdzić swoje ego dołączając do konkursu. Na szczęście obyło się bez większych kompromitacji i przy zacnym dopingu mej latorośli oraz kilku członków klanu Óðr Hird udało mi się (z czego żem niezmiernie rad) wywalczyć drugie miejsce. W dobrym humorze i przy lekkim bólu nadgarstka powróciłem do obozu. Zawody siłowe były ostatnim punktem sobotniego eventu, dlatego wszyscy wrzucili na luz skupiając się na socjalnej części imprezy. Biesiada rozpoczęła się w najlepsze i choć przyjąłem na siebie sporą część odpowiedzialności za nasze klanowe ognisko, to i tak miałem wiele sposobności do wspólnej uczty i zabawy do głęboko późnych godzin nocnych.

Niedziela przywitała nas srogim wiatrem i nieustępliwym deszczem, którego zaczątki mieliśmy szanse poczuć już wczorajszej nocy. Tym razem deszcz wydawał się być jeszcze nachalniejszy i bezczelnie wślizgiwał się do namiotu przez najmniejsze szczeliny. Dodatkową motywacją do przedwczesnej pobudki było zawalenie się (prawdopodobnie pod naporem deszczu i wiatru, choć Ci bardziej dociekliwi insynuują kopniaki i podparcia o liny co bardziej „zmęczonych” uczestników eventu) wiaty, będącej centralną częścią naszego obozu. Szybka reakcja kilku osób i zdołaliśmy postawić wiatę na nogi, chroniąc (przynajmniej część) zapasów i sprzętu przed kompletnym zalaniem. Skupieni wokół ognia czekaliśmy na pobudkę reszty obozu i potwierdzenie wiszącej w powietrzu decyzji dotyczącej odwołania reszty zaplanowanych na niedziele walk. Niestety, ale angielska pogoda musiała odegrać swoja role w tym evencie, przypominając wszystkim uczestnikom pod jakim równoleżnikiem przyszło nam żyć. Gdy reszta obozu wróciła do życia, nadszedł czas na pakowanie, trzeźwienie, ogarnianie obozu i pożegnanie z klanem i nowo poznanymi przyjaciółmi. Poganiani deszczem wpakowaliśmy sprzęt i przemoczone zady do aut ruszając w kierunku domu, ciepła, prysznica i pełnego zadowolenia uśmiechu podsycanego dobrym drinkiem.

Podsumowując wspominam z uśmiechem mój dziewiczy wypad do Dudley. Mogę z ręką na sercu stwierdzić, iż wyniosłem naprawdę wiele z tych paru dni - zarówno z perspektywy obozowego życia jak i samych walk. Oczywiście poza samymi potyczkami było wiele innych atrakcji jak strzelanie z łuków, rzuty toporami do celu, stoiska z wyrobami skórzanymi, drewnianymi jak i alkoholowymi. Pod ręka był plac zabaw dla dzieci a kawałek dalej „źródełko” serwujące szybkie jedzenie i jeszcze szybsze trunki co bardziej zdesperowanym uczestnikom eventu. Jednak w tym całym młynie spraw, obowiązków, walk i zawodów najbardziej liczą się ludzie. To właśnie im należą się największe podziękowania, wyrazy wdzięczności i uznanie. Mowa tu nie tylko o samych organizatorach z klanu Hrafn Vaeringi ale również o mych współbratymcach z Óðr Hird. Także pod koniec tego wpisu pragnę podziękować wszystkim członkom Óðr Hird za ich obecności i wsparcie podczas eventu. W szczególności (jeśli to czytają) to najserdeczniejsze dzięki składam na dłonie Jarla – Ari, gdyby nie twoja perswazja, upór i wiara, to na pewno nie zebrałbym się na ten festiwal. W drugiej kolejności musze podziękować Szeborze i Gniewomirowi – gdyby nie wasza wspaniałomyślna pomoc, to nie byłoby szans na zabranie ze mną dzieci a ja sam występowałbym w roli żebraka, zamiast pełnoprawnego woja stającego w szranki z innymi wojami. Specjalne podziękowania przesyłam również w kierunku Setha za podtrzymywanie biesiadnej atmosfery gitarowymi balladami oraz Ivara, którego śmiech jest chyba najbardziej zaraźliwą „rzeczą” z jakąkolwiek miałem w moim życiu do czynienia. Dozgonne dzięki Wam wszystkim klanowi przyjaciele. Oby zdrowie Was nie opuszczało a życiowe zawirowania nie stanęły na drodze kolejnych wspólnych eventów pod banerem Óðr Hird.


Komentarze