Hobby, marzenia i pasje kontra ulepiona rzeczywistość - Óðr Hird.

    


    Nieco czasu zdążyło już ulecieć od ostatniego wpisu na blogu. Świadomość tego siedziała mi za kołnierzem już od paru tygodni, dlatego postanowiłem zmontować sobie kawę, przysiąść na chwile do klawiatury i w te wolne, niedzielne popołudnie spisać kilka myśli kiełkujących w „myślowej donicy”.

Zapewne każdy z Was miał lub dalej posiada pewnego rodzaju pasje. Hobby pochłaniające drogocenne odłamki wolnego czasu lub marzenia, dla których jesteście w stanie wiele poświecić, przyjmują „na klatę” stosy kolejnych wyrzeczeń. I choć mamy do wyboru niezliczone ilości zainteresowań, to jednak zawsze nasze pasję będą się rozbijać o trzy główne przeszkody stwarzane przez nas samych oraz przez to w jakim momencie życia aktualnie się znajdujemy. A więc do grona trzech „temperówek marzeń” należą: zdrowie, czas oraz fundusze (a raczej brak któregokolwiek z wcześniej wymienionych elementów).

    Najłatwiej jest mi cofnąć się do czasu podstawówki oraz trzech okręgów, przedstawiających trzy różne zbiory. Na osi czasu te trzy kluczowe zbiory mogą zwiększać lub zmniejszać swoją powierzchnie. Tym samym pozwalając nam wskoczyć na ścieżkę kolejnej pasji lub skutecznie zagrodzić drogę prowadząca w kierunku innej. Na wszystkie trzy elementy mamy wpływ, lecz jak to w życiu zdarzają się wypadki losowe, które potrafią na stałe wyeliminować pewne elementy z gwiazdozbioru ludzkich pasji (jak to ma się w przypadku zdrowia i kontuzji lub przewlekłej choroby). Na dwa pozostałe „detale” mamy nieco większy wpływ. I choć niektóre pasje na zawsze pozostaną poza (przynamniej moim) zasięgiem, to jednak oprócz zostania astronautą, alpinistą, operatorem zdjęć na planie filmowym czy profesjonalnym sportowcem mam jeszcze całkiem sporo opcji do wyboru. Czasy szkoły i nielimitowanych ilości wolnych godziny minęły bezpowrotnie. O rodzinie, pracy i obowiązkach nawet nie będę wspominał - bo to przecież każdy zna z własnej autopsji. Ale sądzę, iż warto trochę wykręcić szmatę pełną upływającego czasu, by wyżymać zeń kilka godzin pozwalających na sięgniecie w kierunku kolejnego hobby i spełnienie kolejnego marzenia z hałdy ludzkich pasji.

I tu warto wrócić do początku maja. Kiedy to za drobną sugestią podobnego mi hulaki (dzięki Michał) postanowiłem, że póty jeszcze jestem (w miarę) zdrów to muszę skręcić w kierunku, za którym już z dawna żem zerkał – średniowieczny oręż oraz sposoby jego użycia na innym pasjonacie znajdującym się w jego zasięgu. Może to nieco ekstremalne hobby, lecz prawda jest taka, że jeśli teraz nie podążę tą ścieżką, to prawdopodobnie za parę lat (pierdząc w fotel po czterdziestce) nie będzie mi się chciało na nią wejść. Lenistwo, zdrowie, brak czasu oraz inne ułomki ze stosu losowych wymówek skutecznie zakotwiczyłyby mój zad w „spokojnym porcie”, pozwalając na obserwację śmierci kolejnej gwiazdy z konstelacji niespełnionych marzeń.

I tak oto moje cztery litery powędrowały w kierunku Manchesteru, a dokładniej w kierunku grupy Óðr Hird, skupiającej się ludach Słowian i Skandynawii w epoce wczesnego średniowiecza. Ruszyłem gotowy na wszystko – bo przecież jakie człowiek może mieć oczekiwania, nie wiedząc tak naprawdę w co się pcha – i prawdę mówiąc wszystko przerosło moje oczekiwania. Głównie za sprawą ludzi oraz bijącej od nich pasji i zamiłowania do tego co robią. Wpuszczony na zupełnie obce mi wody (bo przecież ni jak to się nie ma do siatkarskich treningów) zostałem przyjęty jak swój. Pozytywna energii zaraża, tym bardziej gdy mamy do czynienia ze „sportem kontaktowym” jakim jest bez wątpienia parkowanie topora na hełmie przeciwnika. Nie mówiąc już o samej intensywności podczas walki, która potrafi sprowadzić organizm człowieka do pewnego rodzaju pod zawałowej paniki. Lecz nie samą walką średniowiecze żyło i razem z tym jednym fragmentem (który rozniecił moje zainteresowanie) płynie parę innych, równie ważnych jak religia, kultura czy rzemiosło. Wszystkie te elementy napędzają krwiobieg Óðr Hird, sprawiając, iż grupa jest czymś więcej niż tylko zwykłym miejscem i grupką losowo „zagonionych” ludzi.

    Zobaczymy co przyniosą nadchodzące tygodnie. Kalendarz nie pozwala na odpoczynek a Óðr Hird skutecznie wpycha mnie na coraz to głębsze wody. Mam nadzieję, iż szybko nauczę się „oceanicznej żeglugi” a presja będzie jedynie motywacją do tego, by trochę odpuścić pracy i zamiast tego popracować nad samym sobą. Jak to zwykłem mawiać – się okaże, czas pokaże. Na koniec, chciałbym tylko przypomnieć Tobie drogi czytelniku o jednej "drobnej" rzeczy – życiu. Czas nie czeka na nas, leci nieubłaganie. Ludzie – owszem, są – lecz koniec końców znikają we własnych potrzebach – więc pomyślcie czasem o sobie. Życie męczennika jest przereklamowane, więc nie bójcie się sięgać w kierunku pasji z konstelacji „niby niedostępnych” marzeń. Sprawdzajcie siebie, myślcie o sobie i wspierajcie najbliższych w ich pasjach – w końcu życie jest jedno i każdy ma swój własny czas na ziemi… nie marnujmy go na miałkie dramat i pseudo problemy. Weźmy głęboki oddech i sprawdźmy jak daleko sięgają nasze starania. Pamiętając, że prawdziwy początek zaczyna się tam, gdzie kończą się nasze marzenia.

Komentarze

  1. No rewelacja Panie! Tego bym się nie spodziewał. Podoba mi się styl w jakim piszesz o hobby i czynnikach na niego wpływających. I cieszę się, że podjąłeś się trudu zgłębiania starożytnej kultury na żywym organizmie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Paweł. Jeszcze trzy miesiące temu to sam bym się tego nie spodziewał. Potem już samo popłynęło na fali emocji i prostego założenia: "bo jak nie teraz to kiedy?".
      Dzięki za przeczytanie.

      Usuń

Prześlij komentarz