Strzępy pamięci - Wypożyczalnie Filmów Wideo.

    Odkurzając zarówno swoją pamięć jak i sentymentalne wspomnienia dotyczące ulubionych filmów powoli zaczynam się zastanawiać, gdzie tkwi haczyk? Skąd to wrażenie, że większości aktualnie wychodzących produkcji filmowych czegoś brakuje? Dlaczego ciężko mi się dokopać do głębszych walorów, dających szanse oraz chęć na ponownie wrócenie do filmu w bliżej nieokreślonej przyszłości? A z drugiej strony jak to możliwe, że każda kolejno odświeżana przeze mnie produkcja z mojej zakurzonej półki filmowej, potrafi mnie po tak wielu latach zaskoczyć kolejnymi warstwami, ukrytymi emocjami, pięknymi zdjęciami czy interesującymi szczegółami realizatorskimi, które wcześniej gdzieś mi umknęły? Może jest to spowodowane sentymentem do danego filmu oraz kredytem zaufania nabudowanym przez wielokrotne oglądanie na przestrzeni ostatnich trzech dekad? A może mój filmowy bakcyl, poszczący w latach dziewięćdziesiątych z powodu braku dostępu, kiepskiej jakości oraz mizernej ilości konsumowanych produkcji sprawiał, że w momencie, gdy coś konkretnego wjechało na „filmowy talerz” było wielokrotnie zgniatane, mielone, przeżuwane i rzucane na łaskę filmowych kubków smakowych? Mogło tak właśnie być – wiadomo im czegoś mamy mniej, tym bardziej to doceniamy. I tu na ratunek głodnemu przychodziły wyrastające co parę ulic świątynie filmożerców, potocznie nazywane wypożyczalniami filmów wideo.

Zanim przejdę do tematu „świątyń”, warto (pòki jeszcze pamiętam) wrócić do bezpośredniej wymiany międzyludzkiej, która miała miejsca na giełdach lub umówionych placach (jak na przykład ten obok skrzyżowania Hutników i Nowego Świata w moim rodzinnym mieście). Gdzie kartonowe pudło trzymane na ramieniu służyło za stojak, a ludzie przechadzając się obok siebie wyławiali co zacniejsze tytuły z „kartonowych stojaków” innych przechodniów oferując w zamian coś z własnego filmowego bukietu. Krótkie sprawdzenia stanu przeżucia taśmy, kontrola rolek (plastik czy metal) oraz wytłoczenia „MADE IN …” (lub jego braku) mającego świadczyć o jakości samej kasety. Po dogłębnej kontroli i wymianie większości kaset VHS, pozostał powrót do domowego odtwarzacza i pełna nadziei wiara w to, że tytuły wypisane na frontowych naklejkach kaset naprawdę reprezentują to co zostało na nich nagrane. I choć moje wspomnienie dzikich kasetowych marketów jest bardzo rozmyte, to jednak było na tyle silne by na stałe zakotwiczyć w mych wspomnieniach.

Wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych rozpoczęło się prawdziwe filmowe El Dorado. To właśnie w tym czasie, w naszym mlekiem i miodem płynącym kraju, znajdowało się więcej odtwarzaczy kaset VHS niż u naszego większego sąsiada, który właśnie przemianował się z ZSRR na Rosję. Do ustawy o ochronie praw autorskich z 1994 roku brakowało jeszcze kilku lat, a więc piractwo i wymiana trwały w najlepsze. Pierwsze wypożyczalnie kaset VHS często obok wąskiej, oficjalnej oferty oferowały specjały „spod lady”. Ich jakość często wołała o pomstę do nieba, lecz nam, głodnym zachodu Polakom wszelkie bariery jakościowe nie robiły najmniejszej różnicy – był głód, więc trzeba było go sumienie zaspakajać. I tak kolejne pokolenia mojego rocznika wychowywały się na przegrywanych kasetach, filmach nagrywanych z telewizji czy oficjalnie wypożyczanych filmach, pochodzących wprost z półek mnożących się na potęgę wypożyczalni filmów wideo.

Piraty domowych kolekcji, wymieniane z sąsiadami i wałkowane po kilkadziesiąt razy dość szybko ewoluowały w „wypożyczalniane hity” z górnych półek. Właściciele oznaczając kolorowymi paskami (bądź miejscem na konkretnej półce) w łopatologiczny sposób sugerowali nam które filmy są prawdziwymi hitami. A my posiłkując się krótkim opisem na tylnej części pudełka mogliśmy jedynie łyknąć haczyk bądź go wypluć i dalej szperać po innych półkach. Na przełomie wieków mogliśmy już cieszyć się dobrodziejstwem internetu. Wraz z falą domorosłych piratów nadeszła rzeka wiedzy. Internet pozwolił nam wkroczyć na wyższy stopień „erudycji” filmowej. Cała masa recenzji, informacji, opinii stała przed nami szerokim otworem i już nie musieliśmy błądzić, szukając „po cenach” lub pytać pana zza lady „co warto oglądnąć?”. Wiedza szła w parzę wraz z postępującą technologią. A więc gusta młodocianych kinomanów były już podlewane zarówno materiałami z sieci jak i świadomym wyborem filmów oglądanych już w coraz to lepszej jakości. Z początkiem XXI wieku kasety VHS były skutecznej wypierane przez DVD, a wypożyczalnie idąc z duchem czasu oraz w ogniu walki o klienta poszerzały swój katalog filmowy o kolejne pozycję na talerzowym nośniku.

    Te piękne czasy przełomu dwóch wieków, kiedy to jeszcze mogłem chełpić się mianem nastolatka były chyba najlepszym momentem na oglądanie filmów. Internet opierał się jedynie na sugestiach i suchych informacjach a wszelakie portale opiniotwórcze, infulencerzy czy youtube’owi znawcy filmowi były jedynie pieśnią przyszłości. Człowiek miał jakoś więcej czasu. Mógł się skupić na odbiorze filmu i pozwolić danej produkcji osiąść w umysłowym rondlu. Przetrawić to, co właśnie oglądnął i pozwolić sobie na własny odbiór, emocje i prywatną paletę odczuć. Jakże odmienna były to czasy w porównaniu do obecnego „luksusu” o którym pisałem w poście z marca – Klęska urodzaju filmowego -.  Z sentymentem spoglądam w ten okres, który mogę uznać za „winowajcę” mojego filmowego nałogu. W głębi serca cieszę się, że mój filmowy rozwój przypadł na ten magiczny przełom lat dziewięćdziesiątych, w którym dzieła dziesiątej muzy dopiero zaczynały napływać do Polski. Dzięki piratom i wypożyczalniom filmów wideo miałem szansę na poznanie filmowego świata. Mogłem otworzyć się na ciekawe dla mnie tytuły, które z pewnością odegrały dużą rolę w kształtowaniu mego mentalnego baniaka oraz jego wypocin, które możecie odnaleźć między innymi na tym blogu.

Komentarze

  1. Film zabiera nas w świat wykreowany przez jego twórcę. Nawet w przypadku dokumentu nie do końca mamy do czynienia ze światem prawdziwie odtworzonym. Film to zbiór klatek filmowych skondensowanych w odpowiedni przekaz. Zgadzam się z Tobą, że współczesne produkcje nie mają "tego czegoś". Być może dlatego, że nasza percepcja została ukształtowana przez produkcje z lat 80. i 90. XX wieku. Gdybyśmy żyli kilkadziesiąt lat wcześniej, to pewnie nie moglibyśmy patrzeć na filmy z lat 80. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne że film nigdy nie będzie dokładnym odwzorowaniem świata. Zamiast szukać ze "szkiełkiem" błędów i przeinaczeń, lepiej popłynąć z nurtem i skupić się nie przesłaniu emocjonalnym. Tym dodatkowym pakunku upychanym między filmowymi klatkami, który można odnaleźć i zrozumieć dopiero na pewnym etapie życia. Każdy jest na innym etapie i każdy wyhodował w sobie inną paletę uczuć, a więc każdy może odbierać ten sam film na zupełnie inny sposób - i chyba to jest w tym wszystkim najpiękniejsze :)
      Dziękuje za komentarz i pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. A ja uważam, że obecne produkcje w dalszym ciągu mają "to cos". Moim zdaniem, różnica polega na odbiorze. Pierwsze kontakty z produkcjami kinowymi, dostarczały nam dziewiczych doznań i wrażeń. To dlatego maja one tak wielka moc i wartość w naszych wspomnieniach. Późniejsze obrazy, mogły zawierać identyczna dawkę emocji, ale jako ze mieliśmy z tym styczność wcześniej... odnotowujemy je jako wtórne, mniej wartościowe.
      Ciężko jest wykreować świat, który miałby znamiona oryginalnego pod każdym względem. Który nie nawiązuje w jakikolwiek sposób do innej produkcji. Jednakoż, jeśli reżyser stanie na wysokości zadania i stworzy takie dzieło, chłonie się je wtedy na jednym oddechu. Zupełnie tak, jakby człowiek dopiero zaczynał swoją przygodę z kinem.
      Ostatnie tytuły przy których znowu miałem osiem lat to "The road", "There will be blood", "No country for old men", "Green Knight".
      Zyczę każdemu, aby jak najczęściej odnajdywał swoje własne wehikuły czasu.

      Usuń

Prześlij komentarz