"Podcastowy" Pixel Heaven 2024


    Weekendowy poranek wlewa pierwsze promienie leniwego słońca, przez drobne okienko na poddaszu. Sen już dawno znalazł drogę ucieczki, zacierając ostatnie ślady „nocnych majaków”, dlatego pora ruszyć cztery litery i dotlenić skorodowany mózg. Dłuższy spacer z psem zwieńczony mocną kawą, nawiał drobne chęci do rondla, więc czemu by nie skorzystać z chwilowej inspiracji i kawałka wolnego czasu i zarzucić retrospekcyjną wędkę na początek czerwca, w nadziei, iż uda się złowić jak najwięcej wspomnień z mojej Warszawskiej eskapady.

    I tak oto docieram do pierwszego, czerwcowego piątku, w którym to odbywała się już XII edycja dobrze znanej wszystkim imprezy o nazwie Pixel Heaven. Jako iż magazyn Pixel, dokonał swojego żywota pod koniec 2022 roku, to każda kolejna wychodząca z inicjatywy Roberta Łapińskiego impreza jest niejako jego duchową schedą. Na Pixel Heaven można przecież odnaleźć ślady prawie każdego elementu wszędobylskiej popkultury i okołogrowej subkultury. Ale zanim nabiorę weekendowego tempa i wrzucę imprezowy bieg, to może warto zacząć od samego początku i cofnąć się do piątkowego przedpołudnia.

Bezpośredni lot do Warszawy zaowocował nadmiarem wolnego czasu. Mając świadomość nadchodzącej wizji „imprezowego schamienia”, postanowiłem, że skorzystam z okazji i dostarczę swej skromnej osobie choć odrobiny kultury. Po szybkim rekonesansie, już siedziałem w taksówce a moja lekko przepocona persona sunęła pędzącym Uberem w kierunku Bramy Żoliborskiej. I tak oto znalazłem się w Muzeum Wojska Polskiego, które zafundowało mi zarówno zbawienny chłód klimatyzowanej sali jak i fizyczną wycieczkę po kilku wiekach zbrojnej historii Polski. Od wczesnego średniowiecza aż po zakamarki II Wojny Światowej. Niektóre skarby historii były tak dobrze zachowane, że w głowie zaiskrzyła wizja spreparowanych eksponatów, lecz zapewnienia przewodnika i wizja blamażu tak znamienitej instytucji szybko rozwiała wątpliwości.

Ta „historyczna przystawka” była chyba najlepszym preludium do następnego punktu mojej Warszawskiej poniewierki, którym było luźne spotkanie z Rafałem Sadowskim. Rafał, poza tym, że jest niesamowicie ambitnym i pozytywnym człowiekiem, jest również autorem „Podcastu Historycznego” o którym pisałem ponad trzy lata temu w TYM poście. Przez te kilka ładnych lat Rafałowi udało się przejść długa i krętą ścieżkę, która zaowocowała przekształceniem historycznej pasji w etatowe zajęcie. Wsparcie słuchaczy pozwala mu na dalszy rozwój i coraz większy profesjonalizm, dzięki któremu może wyciągać coraz więcej informacji z głębin historycznej studni – dzięki Rafał! Życzę powodzenia i dalszego rozwoju podcastu i historycznej pasji. 

    Pozytywnie inspirująca rozmowa dodała optymistycznego kolorytu dalszej części dnia. Jako iż z pizzerii miałem raptem kilkanaście minut spaceru do Pixelowej zajezdni (i niewiele więcej do noclegowej dziupli) to postanowiłem, że rozprostuje nogi przechodząc ten kawałek z przysłowiowego buta. Godzina była lekko popołudniowa, więc jeszcze nie wpuszczano gości na teren imprezy. Dlatego przycupnąłem w pobliskim barze czekając na przyjazd rodziny. Niestety okazało się, że burza i korki drogowe skutecznie spowalniały mojego brata i chrześniaka w ich podróży z Legnic więc, nie tracąc czasu dopiłem kolejne piwo i udałem się kwaterę. Potem piątkowe popołudnie nabrało tempa. Rodzina, pierwsi znajomi i powrót na „dawne śmieci”, bo przecież to nie pierwszy raz, gdy zajezdnia przy Włościańskiej 52 gości uczestników imprezy. Na horyzoncie zaczęły się pojawiać znajome twarze (i jeszcze lepiej znane głosy) podcastowej społeczności. Na pierwszy plan wskakiwały kolejne elementy MKwadratowej załogi z Pchlakiem na czele, który nawet przed wejściem na imprezę dał się łatwo wyłapać z tłumu dzięki osobliwemu nakryciu rondla. Pierwsze powitania, pierwsze uściski dłoni, pierwsze piwka i zaraz trzeba było ruszać na lekko opóźnione w czasie prelekcje. Nawet nie miałem planów iść na „Kapsułę Czasu”, lecz entuzjazm Starego Gracza skutecznie zmotywował mnie (jak i większość naszego piwnego stolika) do udziału w wykładzie. Zresztą co by nie pisać, Szycha dopiął swego i w konkursie organizowanym na żywo wygrał całkiem ładną figurkę królowej z filmu Aliens. Po pierwszym wykładzie musowa przerwa przy chmielowym poidełku i kolejne rozmowy w szybko poszerzającej się grupie znajomych. Obok tradycyjnego kompana w postaci Kosmatego Dziada, na horyzont piwno-wieczornych wydarzeń wkroczyła już większa cześć MKwadat, Drozdu z Aha-Super, Michał z Koyomi a także Dahman przybyły z zielonej wyspy. Kolejne piwo dopite i czas na kolejny wykład. Tym razem na tapet wskoczyło nieśmiertelne Commodore i ciekawy wykład prowadzony przez Alt’a i Voyagera, który oscylował wokół tematu bankructwa oraz obiecujących prototypów spod szyldu firmy Jacka Trzmiela. Późny wieczór rządził się już swoimi prawami i wyświetlany na koniec pierwszego dnia film, był jedynie dalszym planem dla głównej imprezy, której życie już dawno wyniosło się na zewnątrz hali. Trochę strawy z licznie zgromadzonych food-trucków, parę piwek z nigdy niewysychającego źródełka i w delikatny sposób ochrona dawała znać, że impreza na terenie zajezdni dobiega końca. Zmęczony nieco długością dnia i nadmiarem emocji postanowiłem, iż udam się wraz z watahą na ostatnie pogaduchy do pobliskiego lokalu. Żarty, dyskusje i salwy śmiechu mieszały się z piwem i sporadycznie przeżuwaną pizzą, kiedy to Simplex wraz z żoną Dominiką zarzucił pomysł powrotu na lokum. Jako że w ten weekend byliśmy sąsiadami, to pomysł wydał mi się słuszny i razem ruszyliśmy na miejsce „spoczynku”. A na kwadracie klasycznie – Sebo, Kosmaty Dziadu, (tradycyjnie) „inny film”, procenty przywiezione z bezcłówki oraz mój chrześniak znoszący całe to „dzikie kombo” – w końcu tradycje trzeba szanować i pielęgnować. Koniec, końców noc przybrała na sile i nakryła nas całunem snu zakańczając ten długi czerwcowy piątek.

    Sobota jak zawsze jest głównym dniem imprezy. To właśnie ten dzień daje świadectwo popularności Pixel Heaven oraz tego, że jest to impreza otwarta również dla całych rodzin i dzieci w prawie każdym wieku. Sebo będący wystawcą, ruszył wraz z Dominkiem na hale we wczesno porannych godzinach. Ja zaś, w oczekiwaniu na błąkającego się po rejonie Kosmatego (i moje buty) zostałem na kwadracie. Oczywiście, musieliśmy się jakoś przygotować na nadchodzący dzień dopijając wraz z Kosmatym kolejne procenty, w kojąco zielonej aurze naszego ogródkowego mini lasu. W tym samym czasie dostałem na telefon informacje od brata, że lepiej się zbierać, bo ludzie już się schodzą i na wejściu powstaje jakaś bliżej nieokreślona kolejka. Któż wtedy mógł przypuszczać, że to właśnie kolejka stanie się niechlubnym symbolem tegorocznego Pixel Heaven, dopisując się grubymi literami do haniebnej listy Pixelowych przypałów. Po delikatnej sugestii brata i mając w głębokim poważaniu panujące nakazy i zakazy, postanowiliśmy sprawdzić czy czasem nie ma jakiejś możliwości wejścia „od zaplecza”. Niestety, wyglądało na to, iż pieniądze od osób wspierających imprezę, zostały wydane na wzmocnienie ochrony, która w tym dniu postanowiła wykonać 200% normy. Dlatego grzecznie i w „bajkowym” nastroju stanęliśmy w kolejce, która już ciągła się do zakrętu ulicy. Oczywiście czas płynął nieubłaganie a kolejne ciekawe wykłady przelatywały nam koło nosa. Coraz częściej kolejkowe dowcipy przemieniały się w ironie a nawet w nerwowe pogróżki. Kolejkowe znajomości ścieśniały sporadyczne wypady po zimne piwo i jakoś udało się nam wytrzymać ponad dwie godziny w tym upalnym słońcu Warszawskiego popołudnia. Umęczeni (i nie bez kolejnych problemów) w końcu dostaliśmy się do środka i w mgnieniu oka schroniliśmy się pod kojącym parasolem piwnego ogródka. Ledwo co dopiliśmy chmielowy chłodnik a już (poganiani „Simplexowym batem”) ruszyliśmy na interesujący wywiad z Simonem Butlerem. Wszystko oczywiście odbywało się w chaosie kolejkowych insynuacji i czasowych poślizgów. Na szczęście, to ludzie tworzą Pixel Heaven i wśród ciętych dowcipów i rzewnych wspomnień dawało się odczuć atmosferę luzu i zwykłej, nerwodskiej wspólnoty, która uzewnętrzniała się w postaci różnorodnych rozmów i żywych dyskusji. Pędzące na złamanie karku słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, a więc nadszedł czas na coroczne afterpartry z udziałem „maskotki” Pixel Heaven w postaci Johna Hare i jednego z najbardziej rozpoznawalnych artystów chiptunowych w Polsce – Katoda. I znów jakieś niepotrzebne kolejki, ochroniarskie interwencje i niepotrzebny ferment przed wejściem. Koniec, końców udało się dostać do środka i muzyka wypełniła wnętrze obdrapanej zębem czasu zajezdni. Dość licznie zgromadzona publiczność szybko złapała muzyczną gorączkę. Feeria barw i dźwięków rozpylanych przez występ Yugola i Katoda nie zdążyła się zbyt dobrze rozpędzić, kiedy na zegarze wybiła 22:13 i czar prysł. Odcięcie zasilania od instrumentów, zapalenie świateł i szybka „interwencja” bezlitosnej ochrony – koniec występu i całego afterparty, który chyba najlepiej skomentował sam Katod. Zresztą, kto był na miejscu ten powinien pamiętać słowa (na co dzień spokojnego) Mariusza. Potem kordon ochroniarski, natarczywe łokcie, jakieś niepotrzebne słowne przepychanki i wszyscy uczestnicy zostali „wyproszeni” na zewnątrz hali i z całej imprezy. Food trucki oraz ogródek piwny również musiał zakończyć swoją działalność a godzina 22:30, była chyba momentem „zaplombowania” głównego dnia Pixel Heaven. Na twarzach uczestników malowało się głowinie zdziwienie i zdegustowanie, które zabrali wraz z sobą do pobliskich lokalach i miejscach noclegowych. Nie czekając na cud, wraz z Sebem wróciliśmy do domu, by przy filmowym seansie i jakimś drinku przepłukać ten sobotni niesmak.

Wraz z nadejściem niedzieli, w powietrzu zaczyna się pojawiać „złowrogie” widmo końca imprezy i powrotu do rzeczywistości. Pakowanie, szykowanie, myśli o trasie powrotnej i nieubłaganie nadciągającej zza horyzontu wydarzeń rzeczywistości sumiennie wwiercało się w świadomość. Jeszcze jakieś śniadanie, ostatni wykład i poukrywane po zakamarkach kieszeń piwne żetony. Ostatnie rozmowy, uściski dłoni i szczere życzenia. Wraz z Sebastianem wskoczyliśmy jeszcze na poranny wykład Kaza o (jakże by inaczej) Atari i historii PZ Karen, dzięki któremu ten legendarny komputer trafił pod polskie strzechy. Zaraz po wykładzie Sebastian wraz z Dominikiem ruszyli z powrotem do Legnicy, a ja dysponujący jeszcze całą niedzielą wróciłem wraz z Kosmatym Dziadem pod piwne parasole. Niedzielny plan działania był już zawczasu ustalony, bo dzięki nieocenionej dobroci Defana z ekipy Mkwadrat miałem z głowy zarówno pomysł na obiad jak problem z dojazdem do mojego niedzielnego noclegu. Z pełnym pęcherzem i potokiem filmowo-filozoficznych myśli, wskoczyliśmy wraz z Kosmatym Dziadem i Kubą do pobliskiej pizzerii. Przeżuwane ochoczo frykasy zaspokajały głód, lecz w ogóle nie pomagały w spowalnianiu nieubłaganie biegnącego czasu. Po posiłku rozmowy przeniosły się do auta, a z naszej małej drużyny zaczęli odpadać kolejni zawodnicy. W końcu i ja, wieziony „Defanowską Karocą” dotarłem na Wilanów i wraz z uściskiem Michałowej dłoni, zdałem sobie sprawę, iż mój Warszawsko-Pixelowy wypad właśnie dobiegł końca.

   I tak oto znalazłem się w mieszkaniu moich znajomych, których niestety nie było w tym czasie w Warszawie. Przytłoczony ciszą czterech ścian oraz zmotywowany brakiem ładowarki i niskim stanem baterii w telefonie, postanowiłem, iż poszukam „szczęścia” w pobliskim lokalu. Ciepłe letnie słońce, delikatny wiatr, wygodny leżak oraz kilka zamówionych wcześniej piw skutecznie umilało oczekiwanie na naładowanie komórki. W tym czasie rondel skutecznie wypełniały myśli i przemyślenia odnoszące się do ostatnich dni. Niesmak związany z Pixelową kolejką zostawił w głowie drobną nutkę gorzkiego posmaku, lecz na pierwszy plan przebijał się najważniejszy element – ludzie. Wszystko zaczęło się od spotkania z Rafałem a skończyło na interesującej rozmowie z Michałem, o którego solowym projekcie nie omieszkam napisać na blogu, gdyż projekt ten jest czymś o wiele więcej niż skromne, tytułowe „w sumie spoko”. Zaczynając od bezcennego czasu spędzonego z ułamkiem rodziny, poprzez losowo poznane osoby a kończąc na możliwości rozmowy z ludźmi, których słucham od wielu lat za pośrednictwem podcastów. Dopóki nie stanie się twarzą w twarz i nie uściśnie prawdziwej dłoni, słuchany przez wiele nocnych godzin twórca, jest jedynie nieokreślonym głosem internetowych fal, które czasem potrafią naprawdę przytłoczyć nadmiarem materiałów nadawanych za ich pośrednictwem. Dodać do tego nutkę ciekawych wykładów i muzyczne (choć w tym roku naprawdę krótkie) afterparty i mogę stwierdzić, iż szala Pixela przechyla się na stronę dodatnią, nie ukrywając, że byłoby naprawdę przykro, gdyby Pixel Heaven skończył się na tegorocznej XII edycji. Wierze, że ludzie potrafią wyciągać wnioski z popełnionych błędów, jak również w to, że jednostki odpowiedzialne za zaistniałe problemy przyznają się do pomyłek i skupią się na tym by dopieścić kolejną edycję. Lista uchybień jest długa i z każdą kolejną imprezą coś nowego się na niej pojawiało. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że ktoś rzetelny weźmie sobie do serca poprzednie błędy i zrobi imprezę na miarę miasta stołecznego. A ludzie? Ludzie lgną do ludzi, zwłaszcza tych pozytywnie zakręconych i pełnych twórczej energii. Warto zadbać o miejsce dające szanse na interakcje i rozprzestrzenianie tej „inspiracyjnej epidemii”. Szanujmy się, bądźmy pozytywnej myśli i dbajmy o tych, którym „jeszcze się chce” w tym coraz bierniejszym i rozleniwionym świecie. Trzymaj się mocno drogi czytelniku i oby do zobaczenia na kolejnym inspiracyjno-motywującym „spędzie”. Bywaj!

Komentarze