Óðr Hird - Wolin 2023/08

    Od samego początku mojej przygody z wczesnośredniowiecznymi walkami pod banderą Óðr Hird słyszałem o Wolinie i odbywającym się w nim Festiwalu Słowian i Wikingów. Owiany sławą event jest bodajże największą tego typu imprezą w Europie. Co roku setki uczestników z całej Europy (i nie tylko) zmierzają na północ Polski by na jeden sierpniowy weekend zapomnieć o teraźniejszości i oddać się rekonstrukcyjnym pasjom ku uciesze tysięcy turystów przewalających się stadami przez Wolińską osadę.

    Nie inaczej było w naszej grupie. Pozytywne nastawienie oraz odczuwalna nuta podniecenia, przewijały w po treningowych rozmowach na wiele miesięcy przed samym eventem. Óðr Hird z roku na rok przybiera na liczbie oraz doświadczeniu zbieranym przez jego członków na wielu imprezach rekonstrukcyjnych rozsianych po różnych zakamarkach Europy. Dlatego decyzja o „zaliczeniu Wolina” była tylko kwestią czasu. Wraz z bratnią grupą Hrafn Vaeringi (zrzeszoną pod sztandarem Armii Bolesława) wyruszyliśmy autokarem w środowe popołudnie. Licząc się z dystansem oraz „logistyczną gehenną” związana z kilkudziesięciu godzinną podróżą zacisnęliśmy zęby (wspomagając się od czasu do czasu łykiem napitku) nie wiedząc z czym tak naprawdę wiąże się taka podróż oraz impreza na miarę Wolińskiego Festiwalu. Na szczęście, dzięki zaradności oraz sprytnemu rozplanowaniu wyjazdu na miejscu mieliśmy już swoich ludzi, którzy zawczasu zadbali o rozbicie obozu oraz przydział namiotów. Więc tym razem, tradycji nie stało się za dość i nie musieliśmy rozbijać obozu w środku nocy. Dlatego, po szybkim obejściu pola namiotowego i przywitaniu się z zaprzyjaźnionymi grupami większość załogi udała się na spoczynek, by dać ulgę wymordowanym przez podróż zadom. Leżąc w „legowisku” i czekając na upragniony sen, z dala dało się słyszeć gromkie śmiechy i głośne rozmowy co bardziej rozrywkowych jednostek, które następnego dnia (w magiczny sposób) przemieniły się w ciche pojękiwania i daremne lamenty.

    Piątek przywitał nas lekkimi chmurami i stalowym niebem. Plan walk i turniejów nie był zbyt napięty, więc nie brakowało czasu na zwiedzanie tętniącej własnym życiem osady. Napływ rozochoconych turystów był naprawdę spory i przemienienie całego obszaru w ludzkie mrowisko zajęło nie więcej niż kilka godzin. Stragany, rzemieślnicy, jadłodajnie, występy, muzyka, tańce, tatuaże, napitki i wiele innych atrakcji skierowanych w ludzką ciekawość i wypełniały plan imprezy po same brzegi. Dochodzące do tego walki i turnieje odbywające się na pobliskiej arenie zgrabnie dopełniały „pękające w szwach dni”. Ze względu ogromną ilość uczestników oraz limity związane z ilością wojów mogących brać udział w turniejach nasza grupa wystawiła dwóch wojów do turnieju 1vs1 oraz jedną drużynę do zmagań na mostach. Zarówno waleczny Wyszemir jak i doświadczony Seth, wygrali swoje pojedynki awansując do drugiego dnia turnieju. Niestety los okazał się złośliwy i w sobotnie popołudnie obaj musieli stanąć do „bratobójczej” walki, z której zwycięsko wyszedł Seth. Los, a dokładniej pogoda sprawiły, iż turniej zakończył się w jego połowie i tak naprawdę nie dowiedzieliśmy się jak daleko mógł zajść Seth. Wracając do piątkowych turniejów i naszej drużyny walczącej na mostach. Niestety, ale po wyrównanej walce musieliśmy ustąpić pola już po pierwszej rundzie turnieju. Każdy event rządzi się własnymi prawami i specyfiką. „Wolińskie Mosty” były naprawdę dynamiczne i nastawione na silną inicjatywę. Być może zabrakło jednego „klocka” w naszej drużynie, być może poczuliśmy się zbyt pewnie po ostatnim Slane Castle w Irlandii. Jedno jest pewne – kolejna lekcja wyciągnięta, kolejne doświadczenia zdobyte i z tym nastawieniem musimy brnąc ku następnym kolejnym, „bojowym sprawdzianom”.


    Zwieńczeniem piątkowego planu imprez była główna bitwa. Na arenie, która w niektórych miejscach przypominała bagno stanęło w szranki prawie sześć setek wojów. To naprawdę duży i nieporównywalny z do żadnego innego eventu rozmach, wymagający odpowiedniego rozplanowania i przydzielenia miejsc w tarczowych liniach. Nie będę tu rozpisywał się o bitwie, bo byłaby to jedynie moja subiektywna perspektywa. Powiem jedynie, iż było wyśmienicie! Wielkie pole walki daje jeszcze więcej opcji do manewru. I walcząc u boku zupełnie obcych mi Francuzów, Polaków, Czechów, Niemców (i któż go wie kogo jeszcze) czułem się jakbym był na właściwym miejscu. Włócznie dźgały celnie a topory dwuręczne nie były skromne w kwestii siły ciosów. Mimo tego, obie linie tarcz trzymały się twardo odpierając kolejne natarcia. Prawdę mówiąc to na tak wielkim polu walki każdy toczy swoją prywatną wojnę. Linie przemieniały się w grupy, które brały kontrole w temacie natarcia bądź defensywy. Technika, zgranie, zaufanie i zrozumienie było widoczne w każdym kolejnym natarciu, a możliwość obserwacji i brania udziału w tej „imprezie”, była chyba największą z możliwych nagród. Porażka nie boli tak bardzo, gdy ma się świadomość tego, iż dało się z siebie wszystko. Po skończeniu potyczek każda z drużyn wróciła pod swoim sztandarem do obozu na „wiwisekcje” bitewnych działań. Po motywującym przemówieniu Lubomira - głównodowodzącego Armii Bolesława - morale nieco się podniosło, wskrzeszając drobne iskry nadziei w sercach każdego z nas. W końcu to nie ostatnia walka i jeszcze będzie okazja by pokazać przeciwnikom na co nas stać.

    I tak dobiegł końca piątkowy plan walk. Drużyny rozeszły się do własnych obozów by nabrać sił, odświeżyć się i zregenerować przed wieczorną wieczerzą. Sam chętnie wypuściłem się na Wolińskie przedmieścia zobaczyć czym lokalny świat pachnie. Widać, że Wolin żyję z turystyki, która bazuje ogólnoświatowych globtroterach zaglądających w te rejony przy okazji imprez pokroju Wolińskiego festiwalu Słowian i Wikingów. Gdy brzuchy przestały burczeć, a kolejne piwo wracało w postaci cichych westchnięć, potocznie zwanych beknięciami, postanowiliśmy wrócić do wioski. Z dala od turystycznych oczu, wieczorna biesiada wchodziła na coraz to wyższe poziomy. Rozmowy przecinane gromkim śmiechem, głośne śpiewy w akompaniamencie instrumentów wielu oraz trunki maści wszelakich skutecznie zabarwiały atmosferę wzbogacaną przez gwieździste niebo i żar rozstawionych na stołach lampionów. Coraz ro późniejsze godziny nie straszyły nikogo nadchodzącą sobotą i tak nie znając czasu ni godziny, rozeszliśmy się do własnych obozów by udać się w zasłużony sen.

    Sobota to już inna bajka. Polska pogoda zaserwowała nam prawdziwie „angielskie doświadczenie”. Po piątkowym powitaniu pachnącym stalowym niebem, dostaliśmy błękitne niebo przecinane nielicznymi chmurami. Co tu dużo pisać – sobota zapowiadała się na piękny dzień. Jak już wcześniej pisałem sobotnia runda dueli zakończyła się bratobójczą walką Wyszemira z Sethem. Na „mostowym turnieju” nie mieliśmy już nic do powiedzenia po piątkowej porażce. Także głównym celem i punktem dnia była główna bitwa na dosychającym polu walki. Po wczorajszym „chrzcie” mogło się wydawać, że wygrana mamy już w kieszeni. Jednak, jak to bywa w bitwach masowych i tym razem musieliśmy ustąpić pola drużynie Jomsborga i walczącymi wraz z nimi plemionami. Mimo wyrównanej walki w naszym kwadracie, sąsiednie zastępu ustępowały pola przeciwnikowi. Fala przelewała się na nasza stronę i porażka stała się nieuniknionym faktem. A więc po raz kolejny musieliśmy otrzepać kolana z błota i przyjąć do rondla fakt, iż po raz drugi zostaliśmy pokonani. Pretensja i zdegustowanie szybko po walce trafiło na pobitewną naradę. Wola walki została dostrzeżona przez Lubomira, który po raz kolejny przemówił po walce. Kolejne zdanie płynące z ust przywódcy działały jak lokomotywa.  Słowne stymulatory stawiały na nogi nawet najbardziej strapione bojem duszę, a obietnica nocnej, wspólnej biesiady skołatała smutki nawet najbardziej zaciętych wojów.

    I tak ponownie powróciliśmy do naszego obozu. „Poklepywania słowne” Jarla Ariego, powoli stawiały nas na nogi. Kolejny wypad po „lokalna strawę” oraz zaopatrzenie na wieczorną biesiadę były już wpisane w plan zajęć. Całość zwieńczona błogim prysznicem dopełniała dnia i byliśmy gotowi na rozpoczęcie kolejnego wieczoru w Wolińskiej wiosce. Jedyna rzeczą, która ciągle mnie martwiła była wieść zasłyszana pod prysznicami – proroctwo niedzielnego huraganu, mającego nadejść nad Wolińskie rejony. Złowieszcza wróżba, która ciążyła na piersi niczym zmora nocna, wbijała się niczym igły w poduszkę świadomości. I tak ruszyliśmy – zgrani, zgodni, wraz z tarczą pełna gotowej do podziału strawy w kierunku licznej biesiady spod znaku Red Wing. Stoły wbijały się w nocny horyzont, a kolejni goście wciąż dochodzili. Pieśni, przemowy, podziękowania były jedynie tłem dla jedności, która w tym momencie tworzył sojusz Armii Bolesława. Przemówienia, toasty, poklepywania w mnogim tłumie mogą być dość męczące. Więc ja wznosząc kielich po raz kolejny postanowiłem, iż usunę się w cień i delikatnie zagaje do sąsiadującej obok nas drużyny o nazwie Wytędze. Wraz z dodającym mi odwagi Sethem zostaliśmy powitani z otwartymi ramionami. Śpiewy, napitki, strawa i wyśmienita atmosfera sprawiły, iż drużynowe podziały z pola walki odeszły w dal a nad a całej naszej gromadzie przyświecała braterska jedność. Gościna (co by nie patrzeć stającej na drugim końcu pola walki drużyny) była nie do ocenienia. Było nam dane poznać i ucztować z wspaniała rodzina i przyjaciółmi z Krakowa. Grupa Wytędze stała się klejnotem mojego Wolińskiego wyjazdu. Prawdziwi ludzie, bezwarunkowa gościnność i otwartość oraz wspaniałe śpiewy do porannych godzin wypełniły moje serce rodnością i energią, za którą chciałbym im z całego serca im podziękować. Gdy groźba nadchodzącego sztormu stała się faktem, do świadomości doszło, iż jest to prawdopodobnie ostatnia szansa na poczucie „wolińskiego klimatu”. Dlatego mimo późno nocnych godzin wraz z Setem udaliśmy się do wioskowej karczmy, gdzie odnaleźliśmy trwającą w najlepsze fetę. Wraz z wypełniająca energią grającej kapeli, odnaleźliśmy kolejnych wojów z braterskich drużyn. Niedobitki Odr Hird oraz Hrafn Vaeringi znalazły ukojenie w dzikich rytmach serwowanych przez „transowy folk” Wilczych Kłaków. Ech, cóż by tu pisać, skoro słowa nie oddadzą nawet ułamka emocji. Zabawom i tańcom nie było końca aż do godzin porannych. Sam nie wiem, kiedy noc przemieniła się w dzień a ja wraz z Ivarem udałem się na śniadanie i rekonesans Wolińskiej osady, zdobionej kroplami deszczu. Czas był nieubłagany, a przy naszym porannym wypadzie przygód różnorakich spotkała nas co niemiara. Lecz koniec końców wróciliśmy do obozu, który ku naszemu zdziwieniu zaczął już własną ucieczkę przed nadchodząca ulewą.

    I tu właśnie chciałbym wrócić do wcześniej zakończonego turnieju singli oraz pogróżek o nadchodzącej ulewie. Choć w połowie wieczoru plotki stały się faktem to jednak do krochmalonej różnobarwnymi alkoholami głowy nie do końca docierała powaga sytuacji. Szybko jednak natarła rzeczywistość, kiedy mimo całkowitego braku snu przyszło do składania obozu w strugach letniego deszczu. Każdy uwijał się w ukropie, pomagając zarówno członkom Óðr Hird jak i braciom z sąsiednich obozów. Koniec końców udało się wszystko zebrać do kupy, a gdy sprzęt był bezpieczny, to w końcu mogliśmy razem, dumnie i przemoczeni do szpiku kości w ciągle trwającej ulewie czekać na nadejście wybawienia w postaci wolno toczącego się autokaru na angielskich blachach. 

    I tak oto dobiegł końca nasz pobyt na Wolińskiej ziemi. Przemoczeni, skacowani, umordowani, posiniaczeni, ale pełni energii w sercach oraz ze śniadością odbytej przygody toczyliśmy się wolnym pędem w kierunku naszej wyspy. Kolejne kilkadziesiąt godzin podróży wydarło z nas resztki sił, sącząc w rondel odwieczne pytanie wyjazdów: „Czy było warto?”. Oczywiście odpowiedź może być tylko jedna – TAK! Jak najbardziej. Gdyż Wolin jest nieporównywalnym do żadnego innego eventem. Nadmiar rozrywek oraz atrakcji odbywających się podczas tych kilku dni może przytłoczyć niejednego turystę. Ja sam miałem jedynie szansę na skosztowanie okruchów z tego co oferował „Woliński stół”. Skacząc między polem walki, biesiadami a atrakcjami upchanymi w zwarty harmonogram czułem ciągły niedostatek oraz (tak popularny ostatnio) syndrom FOMO. Atrakcje atrakcjami, lecz należy pamiętać, iż w tym wszystkim zawsze najważniejsi są ludzie. Cieszę się, iż miałem okazję zaznajomić się ze wspaniałymi jednostkami pełnymi pasji aż po same uszy. Równocześnie miałem możliwość bliższych rozmów i spędzenia bezcennego czasu z członkami własnej drużyny. Cieszę się, że dzięki każdemu kolejnemu eventowi mam okazje na bliższe poznanie charakternych członków Óðr Hird z każdej możliwej strony. Sława Wam Bracia i Siostry!

    Na koniec chciałbym się jedynie podzielić taką ogólną refleksją (a raczej przypomnieniem). Proszę, pamiętajmy o tym, że życie jest jedynie krótką przygodą. Cieszmy się z tego co mamy oraz tego na co nam ten „chwilowy spacer” pozwala. Dajmy się porywać wszelakim zainteresowaniom, przebywajmy wśród ludzi przepełnionych pasją, uśmiechamy się do świata i pamiętajmy o dystansie do samych siebie. Żyjmy tu i teraz wśród innych nam podobnych ludzi, dzieląc pozytywne emocje i zarażając dobrą energią. Bywaj drogi Bracie i droga Siostro! Oby do następnego przeczytania, zobaczenia czy prostej ludzkiej rozmowy.

Komentarze

Prześlij komentarz