Óðr Hird - Slane Castle 2023/05

   Jeszcze kurz nie zdążył porządnie opaść po Francuskiej wyprawie, a już przyszło drużynie Óðr Hird wypłynąć na kolejne wojaże. Gotowi na wszystko i bogatsi o doświadczenia zebrane na treningach oraz własnej skórze ruszyliśmy w kierunku sąsiedniej wyspy. Sama podróż, w porównaniu do "Francuskiej Odysei", bardziej przypominała spacer po parku. Z mojego punktu widzenia, więcej czasu spędziliśmy na bujaniu po wątłych falach morza Irlandzkiego, aniżeli w aucie.


 Wraz z upływem czasu dogorywający dzień przemienił się w głęboką noc. Ostatnia godzina jazdy i udało się nam dotrzeć do celu – Zamek Slane, a dokładniej łąka położona u jego podnóża. Oczywiście środek nocy nie oferował zbyt spektakularnych widoków, dlatego zamiast wpatrywać się w migoczące ciepłym światłem okiennice zamku, drużyna postanowiła wziąć się za rozbijanie obozu. Wprawa i pomoc braci z innych drużyn, sprawiły, iż mimo głębokiej nocy i przy udziale jedynie paru latarek wszystko było uszykowane w przeciągu kilkudziesięciu minut. Większość „Odrowej” braci, uradowana tym faktem, kontynuowała „chmielową pieśń” witając się z jeszcze nieśpiącymi sąsiadami. Po kilku „głębszych uściskach” większość skierowała się do własnych namiotów, by uszczknąć chociaż kawałka piątkowej nocy i naładować choć ułamek baterii na resztę irlandzkiej imprezy.

Sobotnia Irlandia, której gościnność stała na równi z zielenią jej łąk, przywitała wszystkich przybyłych porannym śniadaniem, kubkiem gorącej kawy i jajecznicą rozpylaną dla przez sąsiedni obóz. Towarzystwo szybko wstało na nogi a po porannym posiłku przyszła pora na oficjalne otwarcie festiwalu i zbieranie chętnych do pierwszego punktu sobotniego planu, jakim były pojedynki 1na1. Choć na początku była mowa jedynie o dwóch zawodnikach na naszą drużynę, to jednak (ku mojej uciesze) okazało się można jeszcze dołożyć ochotników. Zawsze chętnie zbieram nowe doświadczenia, dlatego i tym razem pomyślałem, że byłoby sporym błędem nie skorzystanie takiej okazji i wraz z Jarlem Arim oraz Wyszemirem stanąłem w szranki z losem i rzucanym przez niego przeciwnikami. Najdalej z naszej trójki zaszedł Ari, który po zaciętej walce musiał ustąpić pola przeciwnikowi w 1/8 finału. Mi oraz Wyszemirowi udało się wygrać po jednej walce odpadliśmy już w drugim etapie turnieju. Ja, z mojego subiektywnego punktu widzenia cieszę się, że mogłem zdobyć nowe doświadczenie i zaliczyć kolejny „punkt programu” związanego z eventami rekonstrukcyjnymi.

Zaraz po pojedynkach singlowych nadszedł czas by wykorzystać w pełni główną część areny i zaprosić wszystkich zebranych turystów na główne bitwy dnia. Na pierwszy ogień poszły grupy rekonstrukcyjne, walczące (w zupełnie mi nie znanym) stylu zachodnim.  Jest on może nieco anemiczny i mniej widowiskowy, ale na pewno ma swoje zalety związane z finezja i większą dokładnością. No cóż, może lepiej ten obcy mi temat podsumuje cytat z pewnego polskiego filmu: „nie wiem, nie znam się, nie orientuje się, zarobiony jestem”. Dlatego przeskoczę do naszego, „prawilnego” wschodniego stylu. A więc przy sobocie w walkach wzięła udział ponad setka wojów. W dziesięciu rundach Red Wing Armii Bolesława (do którego przynależy Óðr Hird) uległ sile przeciwników pod dowództwem Kruków. Nasza drużyna wylądowała na lewej france i starała się nieprzerwanie zdobywać pole. Każda kolejna runda kończyła się podobnie – straty po obu stronach, lecz jednak strona przeciwna dysponowała większymi zasobami uzupełnień, szczelnie zamykając wszelkie wyłomy w murze tarcz. Być może ferwor walki obywający się na środku pola sprawiał, iż nie było czasu na wparcie dla Óðr Hird. A być może był to pierwszy dzień imprezy i tak naprawdę każda grupa skupiała się na własnych pozycjach, badając grunt i zdolności bojowe przeciwnych drużyn? Faktem jest, że grupa składająca się z Nordelag, Ulfhednar, Ulflag, Sons of Ivar, Halda oraz Winland, pod silnymi skrzydłami dowodzących Kruków górowała na polu walki. Przejęcie inicjatywy oraz skuteczne łatanie „tarczowych dziur” zdało egzamin, przynosząc zasłużone zwycięstwa w kolejnych rundach.

Niesmak porażki po bitwie odbijał się echem w głowach oraz grupowych rozmowach. W obozie dawało się odczuć niedosyt walki. Zarówno w naszej drużynie jak i bratnich garnizonach Armi Bolesława, jątrzył się wewnętrzy niesmak, który skutecznie próbowano stłumić mięsiwem oraz wszelakimi napitkami. I tu znów Irlandzka gościnność przyszła z pomocą, gdyż po zamknięciu imprezy dla publiki organizatorzy zapewnili jadło dla wszystkich wojów. Solidna porcja mięsiwa skutecznie zapełniła brzuch, łagodząc jednocześnie zdegustowanie po przegranej i nadszczerbione ego niejednego woja.

Wieczór to specyficzna pora na imprezach rekonstrukcyjnych. Kiedy bitewny kurz opada, temperamenty zostają utemperowane a wewnętrzne ciśnienie maleje, to nadchodzi czas biesiad, zabaw, rozmów i „umysłowej gnuśności”. Najedzeni i napojeni aż po sam kurek, udaliśmy się do głównego namiotu, gdzie odbywała się ostatnia z zaplanowanych na sobotę atrakcji – wieczór skaldów. I tak wraz z towarzyszami broni z innych drużyn, zasiedliśmy do stołów wsłuchani w opowieści, przyśpiewki, anegdoty i inne mniejsze i większe formy skaldowego bajdurzenia. Trawienie wzmagało pragnienie, dlatego nawet po zakończeniu muzyczno-wokalnego recitalu co bardziej hardzi woje rozpierzchli się po sąsiednich obozach, zarażając hulaszczym humorem i braterską atmosfera każda napotkaną na drodze jednostkę. Reszta nocy toczyła się już własnym życiem, a gwiazdy i księżyc mogą jedynie poświadczyć o długości rozmów i ilości napitków. Prawdę jedynie mogę jedną potwierdzić, iż ostatni z Óðr Hird nie zasnął, póty wszyscy inni swe miejsce na posłaniach odnaleźli a ogień bezpiecznie swego żywota nie począł zakańczać.

    I tak oto nastała „ostatnia Niedziela”. Sobotnie słońce ustąpiło miejsca stalowym chmurom, gęszczącym się nad zamkiem Slane. Po szybkim śniadaniu i otwarciu bram da widzów, nastał czas na kolejny punkt programu, jakim były walki na mostach. Po wcześniejszych ustaleniach Óðr Hird zmontował dwa zespoły. Pierwszy, pod dowództwem samego Jarla Ariego oraz drugi prowadzony przez doświadczonego wiarusa Wyszymira. Choć obie drużyny miały taką samą chęć do walki, to jednak tej drugiej przyświecało za główny cel użycie "nieco" agresywniejszej taktyki. Wraz z wytycznymi dotyczących ciągłej presji na przeciwniku, w głowie tliły się jeszcze wspomnienia Francuskich porażek z Ulfrford. Także nie pozostało nic innego jak wziąć stylisko w rękawice i wraz z Wyszymirem, Ivarem, Gniewomirem i Arnem ruszyć do walki na irlandzkich mostach. Wyznaczony kierunek walki zdawał egzamin, a morale rosło wraz z każdym kolejnym starciem. Walki, często zaciekłe i bardzo wyrównane skończyły się dla naszej drużyny czwartym miejscem i dość silnym przeświadczeniem, że było nas stać na więcej. Cóż, iskra padła na podatny grunt i wydaje się, że z biegiem czasu roznieci prawdziwy ogień w walecznych sercach wojowników z Óðr Hird.

Zaraz po mostach, na arenę wkroczyli rekonstruktorzy zachodniego stylu. My w międzyczasie zajęliśmy się szykowaniem obozu, do szybkiego wyjazdu po ostatnich bitwach, które miały być zwieńczeniem niedzieli jak i całego eventu. Słońce walczyło z gęsto-szarymi chmurami a zegary wskazywały już dojrzałe popołudnie, kiedy to wszyscy biorący w głównej bitwie woje zaczęli się zbierać na skraju naszego obozu. Szybkie przeliczenie sił i cała gwardia ruszyła na główną arenę, w akompaniamencie okrzyków, haseł i innych "fantazyjnych przyśpiewek". Tym razem naszej drużynie przypadło miejsce na samym środku oddziału. Równie ważne miejsce jak i zadanie, które zostało przydzielone wszystkim drużynom z centralnej części linii Red Wing, a mianowicie (w ugrzecznionej formie) "przełamanie linii przeciwnika". I nim się człowiek zdążał obejrzeć, cała linia jak jeden organizm ruszyła do szarży, wbijając się w ścianę tarcz niczym nóż w masło. Na około dawało się odczuć furię, a gromkie okrzyki zagrzewały do walki nawet najbardziej osłupiałych wojów. Ciężko jest opisać słowami, to co działo się w środku pola walki. Sam podczas tych kilku rund, parokrotnie traciłem orientację. Ważne jest to, że Armia Bolesława przebiła Kruczą ścianę tarcz kilkukrotnie, co dało nam zwycięstwo w ogólnym rozrachunku niedzielnej bitwy.

Skąpani w endorfinach wróciliśmy do resztek naszego koczowiska, by wznieść kilka pucharów za zwycięstwo na irlandzkiej ziemi. Czas biegł nieubłaganie, dlatego żwawo zebraliśmy pozostałości po naszym obozie i pożegnaliśmy się z przyjaciółmi z innych drużyn. Ostatnie spojrzenie na Zamek Slane oraz z tętniąca mrówczym życiem wioskę i pora ruszać w drogę powrotną na naszą wyspę. Dalsza podróż odbyła się już bez większych niespodzianek. Przeprawa promem dała możliwość spokojnej rozmowy przy chmielowej zupie i flakonie dobrego miodu. Pierwsze wnioski, wewnętrze odczucia, pomysły i sugestie skierowane zarówno w tematy organizacyjne, jak i czysto treningowe. Od tak Polaków wieczorno-nocne rozmowy, na których zleciała nam cała przeprawa.

Podsumowując mogę uznać nasz Irlandzki rajd za udany. Kolejne doświadczenia na obcej ziemi i przy większej imprezie są czymś niezapomnianym. W porównaniu do mocno kameralnego Ulfrford, event na zamku Slane jest prawdziwym festiwalem. Przez wszystkie dni imprezy zamek był odwiedzany przez sporą ilość zwiedzających. Liczne stoiska oferowały przebogaty asortyment dóbr wszelakich. Od broni i odzieży rekonstrukcyjnej, poprzez naczynia i meble a skończywszy na ozdobach, pamiątkach i biżuterii. Ulokowanie całej wioski u podnóża zamku, nadało miejscu jeszcze większego klimatu a ludzie? Z każdą kolejną imprezą przekonuje się, że to właśnie dzięki nim, wózek z banerem „rekonstrukcja” ciągle brnie do przodu, a nawet nabiera jeszcze większej prędkości. Miejsce jest elementem drugoplanowym, gdyż to właśnie uczestnicy sprawiają, że zaraz po skończeniu jednego eventu już myśli się o następnym. W przypadku gdy cotygodniowy trening jest odskocznia dla zmęczonego umysłu, to weekendowy wypad jest panaceum dla całej drużyny. Każdy z nas oddziałuje na drugiego, będąc poniekąd mentorem, motywatorem oraz mentalnym regulatorem wewnętrznego ciśnienia. I to właśnie dzięki takim eventom jak Slane Castle czy Ulfrfold, drużyna może ciągle się rozwijać a więzi jeszcze bardziej zacieśniać, tworząc szczere relacje i przyjaźnie na całe życie. A przecież o to w tym wszystkim chodzi – o ludzi. Bo gdy wszystko inne marnieje i znika z naszego poletka rzeczywistości, to koniec końców zostaje tylko to kim tak naprawdę się staliśmy i jakimi ludźmi byliśmy dla najbliższych. A więc bywaj zdrów drogi czytelniku, szukaj swojego antidotum na syfy tego świata i oby do następnego przeczytania, usłyszenia, zobaczenia.

Komentarze