Óðr Hird - Ulfrfold 2023/05

    Mimo iż wiele wody upłynęło od ostatniego wpisu, to jednak nie oznacza to, iż całkowicie zapomniałem o mym blogu. Czas przetrzeć zakurzony monitor, ponownie oswoić klawiaturę ze skostniałymi palcami i ulać nieco "rondlowej zupy" na internetowe palenisko, póki jeszcze myśli w miarę świeże kołacza w głowie, a wspomnienia nie dają się zamazać wszechobecnej codzienności. 

A więc ruszamy w czasie i skaczemy w kierunku pierwszego majowego weekendu, kiedy to pięciu śmiałków wyrusza w wielomilową podróż, by stawić stopę na francuskiej ziemi i godnie reprezentować drużynę Óðr Hird w ósmej edycji Ulfrfold. Pełni optymizmu i wiary w nasze możliwości wyruszyliśmy tym kameralnym (lecz jakże zacnym) składem w czwartkowe popołudnie. Zapas czasowy w planowanej podróży pozwalał na spokojne konfrontacje z korkami, przygranicznymi kontrolami, legendarnymi złośliwościami rzeczy martwych oraz wieloma innymi "opóźniaczami". Przyznam się, że już na samym starcie zaczęła się we mnie tlić iskra wątpliwości. W końcu nie tak łatwo ugnieść drużynę z całym odzieniem, bronią i sprzętem w pięcioosobowym aucie. Na szczęście Seth znał możliwości swojego rydwanu i po kilku bagażowych roszadach misja "śledzie w beczce" zakończyła się sukcesem wygaszając wszelakie iskry wątpliwości (których przebłyski, dostrzegałem również w oczach reszty drużyny). Ari, a raczej jego piękniejsza połowa Angelika zwołała całą ekipę na ciepłą przekąskę podlewaną dobra kawą. Chwilę później, z pełnymi badziuchami i słowami podziękowania na ustach zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i nie pozostało nam nic innego niż wśliznąć się między kabinowe pakunki by ruszyć w kierunku angielsko-francuskiego promu.

Mimo kilku przystanków i sporych korków w okolicach Londynu, udało się nam wskoczyć na wcześniejszą przeprawę. Po (spodziewanym) okazaniu broni na kontroli celnej, zaparkowaliśmy auto, rozprostowaliśmy nogi na górnym pokładzie i machając na pożegnanie "białym kłom" Dover pomaszerowaliśmy na ostatnią tego dnia wieczerzę, którą nie mogło być nic innego jak obowiązkowa ryba z frytkami. Syci, lecz nieco już zmęczeni rozpoczęliśmy zasłużoną sjestę. Tymczasem za oknami delikatnie bujającego pokładu obserwowaliśmy dogorywający wieczór. Wieczór w końcu ustąpił miejsca nocy, która przywitała nas we Francji złowieszczą ciemnością.

Piątkowa rajza to standard w tego typu podróży - konkurs na wytrzymałość, czyli nocna jazda równoznaczna z walką ze snem oraz ogólnym "zmieleniem" organizmu. Na szczęście mogliśmy żonglować w aucie zarówno miejscami jak i kierowcami.  W okolicach wczesnego poranka (trochę po omacku) osiągnęliśmy celu podróży – osada Ulfrfold. Nie tracąc czasu na zbędne ceregiele wyciągnęliśmy łóżka. Radzi z możliwości rozprostowania zastygłych kolan i drętwych pleców, przy spokojnym akompaniamencie kończącej się nocy, posnęliśmy pokotem pod rozgwieżdżonym niebem. Po paru godzinach błogiego snu, nastał dzień a wraz z nim Ulfrfold zaczęło się budzić do życia. Krzątające się w pobliżu osoby dały wyraźny znak, iż pora rozpocząć dzień i wziąć się do roboty. Dla zgranej ekipy rozstawienie obozu to kwestia chwili, dlatego szybko udało się nam ogarnąć sprawy związane z obozem, prowiantem czy planem następnych dni. Plan całego pobytu w Ulfrfold obejmował również bratnią grupę Żelaznych Odyńców zrzeszonych pod sojuszem Czerwonego Skrzydła Armia Bolesława. Nasi Holenderscy bracia przyjechali nieco później, dlatego gdy my szykowaliśmy się do pierwszego chrzest bojowego na Francuskiej ziemi, to oni dopiero kończyli sprawy związane z zakwaterowaniem.

Na pierwszy bojowy ogień trafiło zdobywanie „bramy”. I cudzysłów, wstawiony w słowo „brama” wcale nie jest przypadkiem, gdyż koniec końców było to bardziej zdobywanie szerokiego nasypu niż bramy. Swoją drogą ciekawe doświadczenie – walka na szerokim i nierównym terenie, wpasowana w dotąd nieznane nam „francuskie” zasady i przy gęstym użyciu włóczni krótkiej – czyli broni, z którą żaden z nas do tej pory nie miał do czynienia. Dodatkowo spora bariera językowa dawała się we znaki, dlatego chaos był nierozłączną częścią walk, w których nierzadko brakowało zgrania i wspólnego obycia. Podsumowując piątkowe, rozruchowe starcia mogę jedynie powiedzieć, iż była to inicjacja. Swoiste zapoznanie przybyłych z najdalszych zakątków Europy wojów z francuskim stylem i bojową gościnnością gospodarzy. Ferwor walki i unoszące się w powietrzu ambicje wywarły wpływ na wiele drużyn biorących udział starciach. Nerwy karmione pasją i temperamentem odbiły się (niegroźną) czkawką również na członkach Óðr Hird. Jednakże wspólnota i braterstwo robią swoje, dlatego wszelkie ciśnienie zostało sprawnie upuszczone w dalszych etapach piątkowego wieczoru. A wieczór (a może już bardziej noc)? Cóż to był za wieczór! Po „bramowym” zdegustowaniu i powrocie do naszego obozu, nadszedł czas na aklimatyzacje. Sigvar wraz ze swoja grupą Żelaznych Odyńców okazał się być kluczem do odprężenia i rozładowania napięć wszelakich. Wspólny obóz szybko przerodził się w wspólną biesiadę i prawdziwą ekspozycję bratnich charakterów. I choć każdy z innej gliny lepiony to wspólny przyświecał nam cel – chciałoby się rzec. Obozowy rozpęd szybko pokierował nas w kierunku serca wioski, w którym nasza drużyna rozpaliła główne ognisko. Wioskowe życie szybko przeniosło się w nasze rejony, a ludzie – niczym ćmy kierowane pragnieniem światła – zaczęli skupiać się wokół wyniosłych płomieni. Cóż tu po słowach pisanych, kiedy miód i opowieści pierwszej wody zajęły kolejne godziny. Nawet Kołysanka Piastowska zadudniła z wielu gardeł przy trzaskach palonego drewna …choć jakoś jej wykonania mogła pozostawić wiele do życzenia. Kolejne godziny mijały a przednie zgromadzenie sprawiało, iż czas coraz bardziej tracił na znaczeniu. Trunki wszelakie i doborowe towarzystwo umilało każda płynąca chwile. Jednak późna godzina musiała zebrać swoje żniwo i koniec końców każdy z braci, podbudowany wzajemną siła i pozytywnym nastawieniem pożegnał późno-piątkową noc udając się na zasłużony spoczynek.

Sobotni dzień stał pod znakiem turnieju 1vs1 oraz głównej bitwy w lesie. Ciepły poranek rozgrzał nawet najbardziej zmęczone wątroby i po szybkim śniadaniu udaliśmy się na dolną część wioski by sprawdzić podatność francuskich kolczug na angielskie miecze i topory. Ku mojej uciesze organizatorzy również zadbali o turniej broni dwuręcznej. I choć nie było zbyt wielu chętnych, to jednak była to dla mnie niebywała przyjemność a także ciekawe doświadczenie. W turnieju nie zaszliśmy zbyt daleko a presja obcej ziemi oraz nowych, francuskich zasad odbiła się na jakości walk naszych wojów. Przełknąwszy gorycz turnieju, a także solidnej porcji mięsiwa i innego wiktu maści wszelakiej obie drużyny skupiły się na późniejszych walkach grupowych.

Popołudniowy wymarsz w kierunku pobliskiego lasu stał został namaszczony żarem upalnego słońca. Te kilka kilometrów swobodnego marszu, wypociło ostatnie resztki wczorajszego dnia z najtwardszych wiarusów. Pobliski las był nie tylko docelowym miejscem walk. Ten niewielki zagajnik nabrał miana zbawiciela, obdarzając chłodnym cieniem każdego z walczących. Wysokie drzewa miały być świadkami dwudziestu pięciu potyczek, toczonych na różnych zasadach. Prawdziwa szkoła średniowiecznego życia. Mimo błogiego cienia temperatura dawała się każdemu we znaki. Przegrzanie było chyba największym wrogiem, z którym do tej pory przyszło mi się mierzyć. Zasadzki, pościgi, flanki, tarczowe ściany, krzaki, głębokie doły – od tak rutyna leśnych walk, w wielojęzykowym wykonaniu. Przyjemnością było patrzeć jak pięknie Óðr Hird zgrywa się z Järn Galtarna (Żelazne Odyńce). Widać i czuć było nieme porozumienie i wspólna wolę walki – coś pięknego. Dla mnie to z pewnością był dobry sprawdzian siły ducha i przygotowania fizycznego. Zupełnie inne warunki i teren sprawiają, iż człowiek zdaje sobie sprawę z własnych słabości, braku doświadczenia a także wątłych umiejętności – od tak, proste sprowadzenie na ziemie ambicji, ego i wszelkich porywów narcystycznych fantazji – polecam każdemu, coś pięknego. Na mocno zgrzane ego i finezyjnie przytemperowane ambicje nie ma nic lepszego niż chłodny prysznic. Prysznic (nie licząc rury z lodowatą wodą) był oczywiście marzeniem ściętej głowy, więc by lokalnej tradycji stało się zadość udałem się z Arim i Wyszymirem nad pobliską rzekę, by obmyć kurz walk i resztki kipiących emocji. Lodowata woda szybko przywróciła organizm do ustawień fabrycznych. Razem, przy akompaniamencie ciekawych rozmów wróciliśmy do naszego obozu, by rozpocząć kolejny „długi wieczór”. Organizatorzy zadbali o to, by ludzie mieli czas na element socjalny imprezy. I właśnie na tym skupił się sobotnio-niedzielny wieczór. Noc, ciepłe powietrze, mnogość mięs, trunków i straw wszelakich sumiennie regenerowała wycieńczone ciała. Brać zacieśniała coraz cieplejsze więzi a rozmowy na niezliczone tematy trwały do późnych godzin nocnych. Widocznie widmo tej „ostatniej niedzieli” sprzyjało socjalnej części obozowego współbytowania. Każdy żył tym momentem, tą konkretną chwilą a w obozie czuć było wszędobylską wspólnotę.

I oto nadeszła niedziela. Ostatni dzień naszego pobytu w Ulfrfold. Nawet niebo zdało się ubolewać nad tym faktem i we wczesno-porannych godzinach uroniło sporo łez zraszając cały obóz. Walki na mostach są chyba najlepszym sprawdzianem zgrania. Niewielkie, pięcioosobowe drużyny mają pełną kontrole nad walką, a wygrana lub przegrana często zależy od jednego woja. Jedna błaha pomyłka może kosztować wszystko, dlatego tak ważna jest samokontrola i doświadczenie. Niestety, ale zarówno Óðr Hird jak i Järn Galtarnanie udało się wyjść z grup. Obeszliśmy się smakiem i przełykając własne ambicje musieliśmy się pogodzić z końcem naszego udziału w turnieju. Oczywiście przyglądając się dalszym walkom z boku można było dostrzec więcej i o wiele lepiej zrozumieć popełnione przez siebie błędy - no cóż, kolejna lekcja wklepana w okuty łeb.

Prognoza ulewnych deszczów i burz wisiała nad nami niczym miecz Damoklesa. Dlatego zaraz po turnieju wzięliśmy się do roboty i zaczęliśmy zwijać oba obozy. Widmo ponownego pakowania nie napawało optymizmem. Ku mojemu zdziwieniu, poszło jeszcze szybciej niż za pierwszym razem. Gotowi do drogi pożegnaliśmy się z drużyną Żelaznych Odyńców a także z gospodarzami i resztą znajomych koczujących wewnątrz osady, tym samym zakańczając nasz udział w ósmej edycji Ulfrold.

Warto przy tej okazji nadmienić, iż początki Ulfrfold sięgają 2012 roku, a sama wioska jest współdzielona przez dwa francuskie klany: Fenris Ulfar oraz Vestrgarðr. To właśnie Asulf, lider Fenris Ulfar, jest prawowitym właścicielem tego miejsca. A jego rodzina już od wielu lat jest w posiadaniu ziem, na których Ulfrfold zostało wzniesione. Sama osada, osadzona na obrzeżach niewielkiej wioski Chevroz posiada spory potencjał i mam nadzieję, że kolejne edycję będą się cieszyć jeszcze większą popularnością wśród rekonstruktorskiej braci.

    A czym dla mnie była ta francuska eskapada? Na pewno niezapomnianym doświadczeniem oraz olbrzymią lekcją pokory. Żaden trening nie jest w stanie zastąpić tego typu imprezy, to po prostu trzeba odczuć na własnej skórze. Wśród potu, kurzu, gorąca oraz euforii walki przeplatającej się z paniką przegrzanego organizmu hartuje się prawdziwy charakter. Drugim, równie ważnym elementem byli sami ludzie. Rozpoczynając od czwórki współbraci z Óðr Hird, poprzez cały klan Järn Galtarna, a kończąc na losowo poznanych ludziach z pola walki czy samej wioski. Już sama podróż była pewnego rodzaju eksperymentem socjalnym. Ari, Seth, Wyszymir, Sten i ja w średnio wygodnych pozycjach, upchani na paru metrach kwadratowych przez wiele godzin jazdy przeplatanej okruchami snu – to samo w sobie jest nie lada wyczynem. Jeśli chodzi o drużynę Żelaznych Odyńców, to muszę przyznać, że nie myślałem, że będę miał do czynienia z tak dobrze zgraną bandom podobnych nam wiarusów. Dobrze wiedzieć, że na holenderskiej ziemi oprócz wielu odmian tulipanów, rośnie również w siłę tak zacna drużyna zrzeszona pod sojuszem Red Wing. Mam nadzieję, że spotkanie naszych drużyn nie było ostatnim i jeszcze kiedyś nadarzy się okazja by ramie w ramie ruszyć do boju i wspólnie unieść triumfalne puchary przy nocnym ogniu paleniska – skål Bracia! Mi zaś nie pozostaje nic innego jak podziękować tobie drogi czytelniku za te kilka chwil spędzonych na czytaniu tego wpisu. Jeśli trafiłeś w to właśnie miejsce to prawdopodobnie się znamy. Dlatego życzę Ci przede wszystkim zdrowia! Jak najwięcej wolnego czasu, a także tego by mnogość codziennych obowiązków nie wygrywała z zarodkami pasji kłębiących się w twej głowie. Trzymaj się twardo w tym pędzącym świecie i do następnego przeczytania, usłyszenia, zobaczenia.

Komentarze