Pixel Heaven 2022


    Wracając do siebie po przebytej chorobie i całkowitym wyłączeniu z obiegu na ponad dwa tygodnie, postanowiłem, iż tradycji musi stać się za dość i powinienem napisać kilka zdań o tegorocznej odsłonie Pixel Heaven. Edycja 2022 była szczególna. Zarówno pod względem nowej miejscówki jak i jubileuszu, związanego z okrągłą, dziesiąta rocznicą samego eventu. Ale może czas przejść do konkretów i wylać kilka świeżych przemyśleń i spostrzeżeń, póki jeszcze ich śladowe ilości zachowały się mym ciasnawym rondlu.

Spoglądając na całość imprezy z mojego subiektywnego punktu widzenia dochodzę do wniosku, iż coroczny Pixel Heaven jest zarówno świetną imprezą masową, jak i doskonałą wymówką na spędzenie czasu z najbliższą rodzina. Także sama podróż autem z Legnicy do Warszawy w towarzystwie „Commodorowego Brata” i nastoletniego chrześniaka jest „specyficznym” doświadczeniem, które dla mnie jest na wagę złota. Podróż minęła szybko a dotarcie pod wskazany adres i znalezienie miejsca parkingowego nie stanowiło najmniejszego problemu. Cała Pixelowa przygoda rozpoczęła się od poszukiwania miejsca, w którym miała się odbywać sama impreza. Napotkaliśmy wiele osób podobnych nam - błąkających się na oślep między magazynami, restauracjami i innymi bliżej nieokreślonymi budynkami rozsianymi na Warszawskim Soho przy ulicy Mińskiej. Lecz to były tylko dziewicze początki – po szybkim rozeznaniu wiedzieliśmy już, gdzie co gra i bez problemu odnajdywaliśmy strategiczne punkty spod znaku rozrywki, nauki, gastronomii oraz błogiego relaxu. Dodatkowym bonusem, za który muszę podziękować Sebastianowi było genialne położenie naszej bazy noclegowej – mieszkanko znajdujące się po drugiej stronie ulicy Mińskiej – a więc oddalone o dobry rzut kamieniem.

Piątkowy wieczór upłynął dość szybko. Nauczony doświadczeniem z ostatniego Pixel Heaven 2021, chciałem zasmakować indykowaych produkcji zanim na stoiska napłynie fala sobotniej tłuszczy. Niestety, większość stoisk nie była jeszcze gotowa a druga połowa chyba nawet nie planowała żadnych piątkowych demonstracji. Nie zrażając się tym szczegółem otworzyłem kolejne piwo i udałem się na sale wykładową by sprawdzić, jak się prezentuje najnowszy dokumentalny ze stajni Wavem Studios – „Amiga Alive and Kicking”. Steve Fletcher po interesującym „The Commodore Story” zmontował pewnego rodzaju laurkę dla Amigi opierającą się na wywiadach z moderami, twórcami nowych technologi oraz celebrytami Amigowego światka. Udowadniając tym samym, że poczciwa „przyjaciółka” dalej ma się dobrze wśród szerokiej rzeszy Amigowych fanatyków. Zresztą w ostatni dzień udało mi się porozmawiać ze Stevenem. I przy sporej porcji wspólnie pochłanianych frytek, wyjawił mi pomysł na kolejny filmowy projekt, nie mający już nic wspólnego z retro komputerami czy legendą Commodore.

Po filmie przyszedł czas na jedzenie oraz przełożenie klamotów z auta do naszej gawry. Szybki wrap w żydowskich klimatach z pobliskiego food-trucka, połączony z ciągłym uzupełnianiem płynów i można było ruszać na kolejny wykład. Zawsze chętnie słucham i oglądam wykłady odnoszące się do demosceny. Mimo iż nie jestem w jakikolwiek sposób z nią powiązany, to jednak lubię konsumować dzieła będące efektem „płodności” jej twórców. Tym bardziej cieszy fakt, iż dzięki aktywności Kroniki Polskiej Demosceny, Polska dołączyła do Finlandii i Niemiec, a więc stała się jednym z krajów, w których Demoscena została oficjalnie uznana za dziedzictwo kulturowe. Ciekawy wykład, prowadzony przez Kaje Mikoszewską (Kya), który skończył się późnym wieczorem i zalewając sale wykładową ciemnym atramentem nocy.

    Sobota jest zawsze „najgęstszym” dniem Pixel Heaven. Spore fale ludzkich mas zalewają zarówno targi jak i sale wykładowe. Wszędzie robi się gęsto, duszno i co krok człowiek nadziewa się na twórcę, autora, organizatora czy po prostu znajomą twarz nie widzianą od ostatniej edycji imprezy. Biedny piwny namiocik dzielnie znosił napór coraz większych tłumów, a „piwne naganiaczki” skutecznie zachęcały męską część odwiedzających do zakupu kolejnej porcji chmielowej zupy. To właśnie w ten dzień organizatorzy upychają „najgrubsze wióry” do napiętego planu sobotnich pogadanek i wywiadów. O dziwo, w tym roku wszystko szło zgodnie z planem i nie było większych poślizgów czasowych. Zostawiając salę wystawową dla reszty zwiedzających skupiłem się na wykładach oraz socjalnej części składowej dziesiątej edycji Pixel Heaven. Na rozgrzewkę i poranny rozruch szarych komórek wybrałem luźny wykład o tytule „Gamedev od kuchni i miejskie legendy”. Przyjemny i lekki wykład skutecznie przywrócił mnie do żywych. Siedząc w drugim rzędzie i popijając kolejne procenty rzuciłem okiem za siebie by sprawdzić frekwencje na sali. Zerknąłem na kolejny wykład, iż zdałem sobie sprawę, iż ludzka ławica gnieżdżąca się w dalszych rzędach przyszła, by posłuchać wywiadu z gościem specjalnym – autorem Another World. I tu miałem pierwszy zgrzyt programowy. Mimo że panowie z Faux Paux byli świetnie przygotowani do wywiadu to jednak Eric Chahi sprawiał wrażenie osoby łamanej kołem na sali tortur. Szkoda, że nie było pod ręką osoby płynie władającej językiem francuskim. Na pewno wywiad byłby ciekawszy, a Pan Chahi, mógłby wrzucić na luz i po prostu mówić co chce, zamiast męczyć głowę mutowaniem swoich myśli na język angielski. No cóż, lekcja na przyszłość dla organizatorów. Po „mękach” Q&A przyszedł czas na coś luźniejszego i na scenę wskoczyła niezawodna ekipa Loading. Tym razem Panowie prężnie wspierani siłami „dygresyjnego” Grysława sprawnie wzięli na tapet temat ekstremalnie trudnych gier. Wykład płynnie wprawił mnie w nieco lepszy humor, efektywnie spłukując niesmak pozostawiony przez wcześniejsze Q&A. I w tym pozytywnym rozluźnieniu opuściłem salę wykładową, ruszając na poszukiwania poidełka, koryta oraz znajomych twarzy rozsianych po pobliskich barach i restauracjach.

Miło było zobaczyć znajome głosy. Dokładnie – znajome głosy. Gdyż większość socjalnych „zaczepek” krąży wokoło podcastowej paczki. Od wielu ładnych lat słucham nocami podcastów – z wieloma jestem od samego początku – i tym większą radość daje mi możliwość spędzenia kawałka czasu z ich autorami. Widzę rosnące zasięgi i coraz szerzej rozpylaną popularność wielu z nich. Dlatego z automatu mazak mi się cieszy na widok „wyspiarskiego” kolegi Dahmana, wpływam na inny poziom luzu siedząc obok „aperolowego” Szychy, uczę się śmiać z samego siebie słuchając co do powiedzenia ma Drozdu, celebruję siłę spokoju rozmawiając z Grysławem czy uczę się o bieżących technologiach słuchając Simplexa oraz rosnącego w siłe legionu MKwadratowych geeków – oczywiście pozdrawiam: Opiekuna, Adama, Kacpra no i oczywiście Kosmatego Dziada, który zdaję się brał udział w trzech imprezach w jednym czasie obywających się w trzech równoległych światach.

Między spotkaniami socjalnymi a kolejnymi sesjami tankowania udało mi się załapać na jeszcze jeden sobotni wykład, będący luźną rozmową z jednym z założycieli Brytyjskiego Team 17. Martyn Brown okazał się ciekawym rozmówcą. Typowy brytyjski luz i dystans do własnej twórczości sprawiły, iż Martyn okazał się postacią, której po prostu nie można nie lubić. Po wykładzie należało uzupełnić płyny i pomyśleć nad wykonaniem ruchu w kierunku Warszawskiego Remontu, który to już po raz kolejny miał służyć jako miejscówka Pixelowego Afterparty. Na miejscu kolejny programowy zgrzyt, związany z niedogadaniem z VHS Hell – szkoda, ale nie ma się co rozpisywać o organizacyjnych wpadkach. Miejmy jedynie nadzieję, że podobne nie będą miały miejsca przy kolejnych edycjach Pixel Heaven. Jeśli chodzi o koncertową część to wyszła bezbłędnie. Stały bywalec Pixela - Johnn Hare z Sensible Software - rozpoczął imprezę swoim koncertem. Rozgrzana publika przeszła płynie do głównego dania wieczoru – koncertu Katoda. Dopieszczone dźwięki z modyfikowanych C64 pięknie współgrały z gitarowymi solówkami Mariusza. Występ wywarł pozytywno-energetyczne wrażenie na uczestnikach afterparty i w piękny sposób spiął w całość Pixelową sobotę.

    I tak nastała niedziela. Często niedoceniana ze względu na szybko znikające stoiska i ogólną atmosferę „ewakuacji”. Jednakże tegoroczna niedziela już od samego rana zaskoczyła nas interesującym wykładem Tomka Kreczmara. Świetnie przygotowana pod względem wizualnym i merytorycznym pogadanka o telewizyjnych produkcjach w erze komunizmu, była naprawdę ciekawa i mam nadzieję, że uda mi się znaleźć choć część filmów i seriali omawianych przez Tomka. Kolejne dwa wykłady odpuściłem by się posilić i nabrać „życia” na dwie ostatnie prelekcje odbywające się tego dnia. Pierwszą był zgrabny wykład o C64 (który swoją drogą obchodzi w tym roku swoje czterdzieste urodziny) autorstwa Michała Taszyckiego. Mimo że z drugiego rzędu było widać lekki stres u lektora, to jednak wykład był naprawdę „dopieszczony” i te trzydzieści minut zleciało jak dziesięć. Ostatnią prelekcja kończąca dziesiąta edycję Pixel Heaven był pokaz aktualnych dem z komentarzem Voyagera. Niektóre nieco „chrupały” ale i tak miło było pożegnać Warszaskie Soho w demoscenowych klimatach.

    I to by było na tyle. Kolejna weekendowy wypad na Warszawską ziemie mogę śmiało uznać za udany. Podczas Pixel Heaven ciężko jest znaleźć perfekcyjny balans między wykładami, wystawami, rozrywką a elementem socjalnym. Choćby człowiek dwoił się i troił to zawsze jeden element będzie wchłonięty kosztem drugiego. Z każdą kolejną edycją coraz bardziej uczę się by to akceptować i nie żałować, że coś lub ktoś mnie ominął – przecież będzie następna okazja, następna impreza, następny event… zawsze jest. Mimo kilku potknięć X edycję Pixela mogę śmiało uznać za kapitalny. Szkoda, że nie miałem okazji podziękować osobiście Robertowi. Organizacja taki wielkiej imprezy musi się wiązać z kosmiczną odpowiedzialnością i dopinaniem wielu „organizacyjnych guzików”. Tym większy szacunek i gratulacje, iż już po raz dziesiąty udało się wszystko ogarnąć i doprowadzić Pixel Heaven z tak wieloma odwiedzającymi na pokładzie do bezpiecznej przystani pod nazwą „kilkudniowa odskocznia od rzeczywistości”. Nie wiem jak Wy, ale ja mimo ośmiogodzinnego opóźnienia lotu powrotnego i paskudnego choróbska, które wraz ze mną przyleciało na wyspę, dalej mam smaka na Warszawskiego Pixela. Mam nadzieję, że będę mógł wspierać tą zacną imprezę przez co najmniej następnych dziesięć edycji. Na koniec dziękuje wszystkim nowym i starym znajomym za wspólne piwko i rozmowę. Z każdą kolejną edycja człowiek czuje się coraz bardziej jak w domu – wszędzie przyjazne i znajome twarze, otwarci ludzie i kompletny luz z dala od czającej się za rogiem rzeczywistości. Trzymajcie się zdrowo i do następnego!

Komentarze