Kulturalny dysonans.

    Jestem z Polski i myślę po Polsku. Mimo tych parunastu tłustych lat przeżytych na wyspie oraz wielu czynników jakie oddziałują na mój pseudo-dorosły rozwój, to muszę stwierdzić iż w pewnych kwestiach jestem prawdziwym „betonem”. Jednym z tych „twardych tematów” sposoby obioru nielicznych odłamów kultury i sztuki, jakie staram się pochłaniać przy różnorakich, losowo nadarzających się tu i ówdzie okazjach. Wiadomo, że sztuka posiada niepoliczalną ilość form i kształtów, dlatego chciałbym bardziej skupić się na podejściu do jej konsumpcji. A dokładnie mówiąc na mojej „rondlowej dysharmonii” i nadmiernym tarciu zwojów mózgowych, inspirowanych zachowaniem wyspiarskiej gawiedzi podczas przeróżnych eventów kulturalno-rozrywkowych.

Brytyjczycy są bardziej wyluzowani i dysponują o ogromnym dystansem do problemów, życia oraz siebie samych – to fakt i trzeba go przytoczyć na samym początku. Otwartość i bezpośredniość często przekładają się na sposób bycia, co sugerować może w ordynarny sposób, iż „brytole maja na wszystko wyjebane”. Niestety, ale często przeważanie szali luzu osłabia druga stronę mentalnej wagi, na której kurczowo starają się utrzymać ostatki ludzkiej kultury. Jest to zauważalne na każdym kroku i przy każdej mniej lub bardziej zaawansowanej kulturalnie imprezie. Może to również kwestia nadejścia nowego, pokolenia „internetowej wszechwiedzy”? Z mojego, subiektywnego punktu widzenia stwierdzam, że ludzkie obejście toczy się po równi pochyłej prowadzącej wprost do behawioralnej kloaki.

Wiadomo, że mocno teraz generalizuje i nie wszyscy są tacy sami, ale po kolejnym wyjściu na film, koncert czy „weekendowe miasto” można dojść samemu dno wniosku, że „cugle” już dawno puściły i coś poszło o wiele za daleko. Ja wiem, że kino i film jest jedną z najłatwiej dostępnych pożywek kulturalnych, ale czy naprawdę trzeba zostawiać rozsmarowane nachos między fotelami, cole spływająca po oparciach i wszędobylski popcorn, którego kubeł najwyraźniej uległ jakiejś niespodziewanej erupcji? Powoli zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem wymiana wykładzin na laminat oraz obicie fotelów w skóry nie miało na celu ogarnięcia „ludzkiej stajni” aniżeli zadbania o komfort dla człeczego bydła. I tak, wiem, wiem – zależy kto i na jakie filmy chodzi – lecz po ostatnim wyjściu do teatru na koncert orkiestry symfonicznej stwierdzam, iż ta zła tendencja powoli przenosi się na kolejny poziom kulturalno-duchowej strawy.

W tym momencie, musze podziękować memu przyjacielowi, iż w odpowiednim czasie dał mi znać o koncercie orkiestry symfonicznej z Liverpoolu, której tematem było „starcie” dwóch legendarnych kompozytorów filmowych: Johna Williamsa oraz Hansa Zimmera. Spektakl (bo taką nazwę powinno się używać, biorąc po uwagę miejsce oraz grę świateł i dymu) odbył się w Teatrze Empire mieszącym się w samym centrum Liverpool. Perfekcyjna lokacja, z wspaniałym wystrojem, genialną atmosferą i świetną akustyką sprawiła, iż wchłanianie tak dobrze każdemu znanej muzyki filmowej było jeszcze przyjemniejsze.

W po pandemicznym oddechu, wiele tego rodzaju przybytków stara się odetchnąć pełną piersią i wypłynąć na finansową powierzchnię. Prowizoryczne obostrzenia to jakiż żart, więc swołocz tłumnie wypycha po brzegi każdy kąt kina, hali bądź teatru. Co prawda każdy z tych przybytków ma bar i miejsca, gdzie można się napić i coś zjeść, jednak w momencie, kiedy w grę wchodzą tak ważne pieniądze, sprzedaż jest zawsze najważniejsza. A więc przekąski i procenty wyruszają wraz z widzami w spacer po teatralnych siedzeniach i dywanach. I tu wracam do początku mojego wpisu. Do momentu, kiedy pojawił się niesmak wywołany tym kulturalnym dysonansem. Zawsze miałem szacunek do muzyków, do ich kunsztu oraz wspólnej pracy jaką wykonują podczas koncertu. Lecz w momencie, gdy w czasie koncertu słyszę stukot butelek, chrupanie chipsów czy dwusylabowe komentarze troglodyty siedzącego parę rzędów za mną to sam zaczynam się zastanawiać. Może coś jest nie tak ze mną? Może gdybym sam był po „pewnym procencie promila”, to w ogóle by mnie to nie ruszało? A może muzyka symfoniczna, w jakiejś chwili mojej nieuwagi przeszła do nurtu „papki kulturalnej” i trzeba zmienić podejście do niej? Może to kwestia szacunku do samego filmu i muzyki, a może to kwestia wychowania i nabytych wartości? I tak szamotałem się w tym konflikcie. Stojąc nad rozpadliną rozbieżności – jedną noga na skarpie kultury, a drugą na klifie rozrywki - i wciąż myślałem na którą stronę powinienem przeskoczyć. Oczywiście koncert był wyśmienity i mogę śmiało stwierdzić, że żadne IMAX’y czy audiofilskie odtwarzacze nigdy nie oddadzą tego co daję występ na żywo. Obserwowanie muzyków podczas gry daję ogromną satysfakcje i dopiero podczas takiego spektaklu można zrozumieć oraz usłyszeć ich talent – coś pięknego.

Kończąc mój zniesmaczony wpis, zastanawiam się jaki jest stosunek samych muzyków do tego typu sytuacji? Z jednej strony w końcu, po tak długiej przerwie mogą znów koncertować dla ludzi, karmiąc ich muzycznymi łakociami. Z drugiej zaś strony, wypadałoby się zastanowić, ile z tych symfonicznych perełek wyląduje między wieprzami popkulturowego konsumpcjonizmu? No cóż, cieszmy się, że kultura powoli wraca do życia i coraz śmielej wychodzi poza cztery ściany naszych domostw. Także nie zapominajmy, że czasem warto odłączyć się od telefonu i sprawdzić inne słodkości z lokalnej cukierni spod szyldu kultury i sztuki. 

Komentarze