Cienka alkoholowa lina.


    Co tu dużo pisać – lubię alkohol. Jego mnoga postać oraz wieloraki bukiet smakowy zaspakaja potrzeby zarówno aktywnego pochłaniacza jak i sporadycznego degustatora. Alkoholowy konsumpcjonizm zaszczepiony do podświadomości już od najmłodszych lat zbiera swoje srogie żniwa w społecznościach wielu narodów. Nie mam zamiaru pisać tu o ekstremalnych patologiach czy alkoholowych ciągach osób, które nie do końca radzą sobie z rzeczywistością i jedyne rozwiązanie widzą w trunkach. To już jest choroba, poważniejszy dylemat, który wymaga ludzkiej empatii, leczenia i społecznej zrozumienia problemu jako jednego z wielu ludzkich schorzeń. Chciałem bardziej skupić się na odpowiedzialnej i świadomej konsumpcji (jeśli w ogóle takowa istnieje) i jak łatwo może ona ulec nadinterpretacji i nagięciu na własne potrzeby.

Po pierwsze to ciężko jest ustalić tą „alkoholową granicę”. Sądzę, iż picie można porównać do stąpania w niezgrabnych buciorach po wąskiej linie. Co chwila przesuwamy się to na jedną, to na drugą połowę liny, balansując między pijaństwem a alkoholizmem. Większość ludzi nie rozumie różnicy między tymi dwoma pojęciami a co z tym idzie nie potrafi zauważyć momentu, gdy szala tej kruchej życiowej wagi pochyla się bardziej w kierunku tragedii. Inni dawno temu spadli na stronę choroby wyniszczając siebie i najbliższych. Jeszcze innym udało się wstać po upadku i z pełną świadomością podjąć decyzję o tym, że nie mają już sił na ponowne balansowanie (chwała im za tak mocną wolę) a reszta, mimo „niewygodnego obuwia” dalej stąpa po niepewnym gruncie.

    Na skraju czwartej dekady, która nieuchronnie próbuję się wcisnąć za życiowy kołnierz, człowiek zaczyna się zastanawiać nad wieloma rzeczami. Wiek, doświadczenie, a także zdolność obserwacji otaczającej go rzeczywistości podsuwa do umysłowego rondla różne myślowe rozkminy. Ta zwariowana, alkoholowa sztafeta pokoleń trwa już zarania dziejów. W końcu co to za urodziny, na których nie ma szampana piccolo rozlewanego po kieliszkach. Szampan szybko przemienia się w wypijane potajemnie nalewki i piwa, by w końcu z nadejściem tej niby dorosłości ewoluować w pełno procentowe płyny, które w następnych latach wymieniają się jedynie nalepkami, cenami i posmakiem „bajkowego nastroju” wprowadzanego w organizm. I niby człowiek świadomy i odpowiedzialny, to jednak łapie się na tym, że często sam sobie tworzy i wynajduje najprostsze okazje by się napić. Bo przecież wolne mam, bo pogoda brzydka, bo za dużo mam na głowie, bo akurat dobry film na ekranie leci, bo do dobrego obiadu, bo przecież nigdzie nie muszę autem jechać, bo do grill będzie lepiej smakować, bo dawno znajomego nie widziałem, bo jest okazja, a jak jej nie ma to i tak coś innego się znajdzie – od tak, nasza staropolska alkoholowa samowolka, w której słowo umiar rzadko kiedy znajduję dla siebie miejsce. 

Nie będę tutaj głosił kazań lub prawił różnorakich mądrości. Niby każdy jest odpowiedzialny za swoje własne życie, lecz trzeba pamiętać, że osoba będąca na ciągłym rauszu nie do końca ma świadomość swojego stanu psychiczno-emocjonalnego, a co z tym idzie ma urojone pojęcie na temat oblegającej ją rzeczywistości. Pamiętajmy o tym myśląc o otaczających nas ludziach a także o nas samych. Miejmy też na uwadze, że nawet osobie najlepiej wytrenowanej w balansowaniu po alkoholowej linie może się czasem przydarzyć drobny błąd, mogący mieć ogromny wpływ na jej całe życie. Bądźmy wyrozumiali, bądźmy świadomi, bądźmy dobrzy i nie wylewajmy za kołnierz prostej, ludzkiej empatii.

Komentarze