Strzępy pamięci - Frytki.
Lekko ponad dwie i pół dekady temu, kiedy to ogólnodostępny intenet był jeszcze pieśnią przyszłości a telefony komórkowe o rozmiarze rasowej cegły były jedynie domeną tłustych kotletów biznesu uczęszczałem do szkoły podstawowej numer 4 w Legnicy. Każdy zapewne ma własny worek pełen wspomnień z własnej podstawówki, ale ja chciałem w tym poście przytoczyć jedno, które ostatnio bez większego powodu wpadło mi do rondla. Lekkie zamieszanie we wspomnieniach sprawiło, iż na powierzchnie wypłynęły szybkie kulinarno-myślowe migawki scalające się w jedno porządnie wysmażone słowo – frytki.
W okresie, kiedy czas dzielił się na „symulacje nauki”,
kolegów/koleżanki oraz sport a koniec doby był wyznaczany przez czarna noc na
boisku/podwórku oraz imienne zawołanie mamy z okna „… do domu” (które
przeważnie kończyło się prośbami kolegów o jeszcze parę minut) ważnym elementem
każdego ucznia były wagary. Każda okazja była dobra a wolna gawra u mnie lub
jednego z kolegów ułatwiała podjęcie szybkiej decyzji (Artur i Robert – jeśli
to czytacie i się mylę to mnie poprawcie). Wiadomo, iż samym powietrzem i graniem
na kompie to człowiek długo nie pociągnie. Więc szybko uruchamiało się ssanie,
które (przy większej ilości czasu) kończyło się przeważnie na badaniu
zakamarków lodówki lub prostą i jednogłośną decyzją o robieniu frytek. U mnie
pod zlewem zawsze stało wiadro pełne surowego półproduktu, ale zdarzało się że trzeba
było robić ściepę i ruszać do lokalnego warzywniaka po parę kilo (często miało
to miejsce zaraz po wyjściu ze szkoły). Potem szybki podział na role
obierającego, krojącego i ogarniającego smażenie. Ostatnie zajęcie przeważnie
spoczywało na barkach „właściciela dziupli”, podczas gdy reszta oddawała się
graniu i nadmiernej produkcji śliny – dzięki zapachom dochodzącym z kuchni. I
to nic, że frytasy były smażone w garach z siatkami pełnymi oleju używanego
niezliczoną ilość razy. Sam pamiętam pewnego rodzaju kożuch obecny na
powierzchni oleju, który w magiczny sposób ulegał dezintegracji zaraz po jego
rozgrzaniu. Nikt się wtedy nie przejmował takimi detalami. Przy wagarowych
frytkach najważniejsze było po prostu to… by było ich dużo. Na dalszy plan
schodziły detale typu: grubość krojenia, wysmażenie, posolenie czy obecność (srogo
wymaganego) keczupu w lodówce. Nie ma szans bym wydłubał z dna baniaka
wspomnień, ile to kilogramów domowych frytek przejadłem podczas wagarów, ale
jedno mogę śmiało stwierdzić (podobnie jak moja żona i dzieci) – nie ma to jak
domowe fryty na głębokim oleju.
Razem z tą kulinarno-sentymentalną wędrówką wiąże się
jeszcze jedno warte zapamiętania miejsce. Mówię tu o smażalni koło szaletu
miejskiego i kiosku ruchu na skrzyżowaniu Chojnowskiej i Piastowskiej w
Legnicy. Niezapomniane frytki spod lampy – wyciągane stalową łopatką i
wsypywane wprost do papierowej torby ustawionej na PRL’owskiej wadze z
odważnikami. To był jeden z najczęstszych podwórkowych snack’ów (z możliwością
spóły) i to „lata świetlne” przed jakimś tam McDonaldsem. Wspominając tą
smażalnie nie można pominąć pysznych udek z kurczaka czy perfekcyjnie
chrupiących placków ziemniaczanych, których smak dopełniała gęsta śmietana w
drobnej butelce zwieńczonej foliowo-aluminiową koroną. Do pełni szczęścia można
było sobie dokupić wodę mineralną (Wojcieszowianke) w szkle lub delikatny
powiew słodkiego luksusu w postaci Pepsi w „skręconej” butelce.
Moje wspomnienia z w/w smażalni to:
OdpowiedzUsuń- idealnie wysmażone frytki,
- idealnie wysmażone placki,
- idealna konsystencja śmietany.
Nie wiem, czy wywołane jest to lokalną produkcją czy kryterium zakupu przez właściciela. Ale tylko u niego mogłem śmietaną placki zapijać, a nie topić je na talerzu :)
Jestem pod wrażeniem synku.. Cieszę się, że mogę poznać Twe tajemnice w latach szkolnych...Wybaczam😉Masz to po mamusi.Nie opowiadałm tego,ale ja też chodziłam do szkoły i wagary z wyżerka były zawsze w mojej chatce gdyż nikogo nie było w tym czasie.. Dobrze jest wrócić czasami w przeszłość.. Życzę Ci spokojnego ducha i weny w dalszym pisaniu i czekam na nowe sekrety👍😘
OdpowiedzUsuń